Rok 2008
Sierpniowy wieczór był ciepły i spokojny. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi, rozlewając złote światło po ścianach mojego pokoju. Gdzieś w oddali dzieciaki grały jeszcze w piłkę, słychać było ich śmiech i pokrzykiwania, ale tu, w moim mieszkaniu, panował spokój.
Siedziałam przy biurku, zanurzona w dokumentach genealogicznych, zaczytana w metrykach, aktach chrztu i pożółkłych notatkach. O tej porze dnia często siadałam do swojej „papierologii”, jak mawiała Majka – moja przyjaciółka od lat.
Drzwi otworzyły się bez pukania. To oczywiście Majka – jak zawsze wpadła bez zapowiedzi, w biegu, z jakimś świeżym zamieszaniem w oczach.
– Cześć! – zawołała radośnie. – Ależ dzień miałam! W sklepie kolejka jak za PRL-u, a potem… wyobraź sobie, pani Ania z trzeciego piętra zgubiła kota! Cała klatka go szukała. A okazało się, że zasnął w bębnie pralki! Prawie go wyprała, biedaka…
Zaśmiałam się, kręcąc głową.
– Tylko u was takie historie. Siadaj, zobacz, znowu grzebię w dokumentach, które dostałam od taty.
Majka usiadła na brzegu łóżka, popijając przyniesioną ze sobą butelkę lemoniady.
– Pamiętasz, w tym segregatorze są papiery dotyczące mojego dziadka Michała – powiedziałam, wskazując otwarty skoroszyt. – Jest wszystko, co dotyczy jego i jego przodków, ale… o jego matce nie ma prawie nic. Tylko imię i wiek w metryce urodzenia. A o ojcu – też niewiele. Zastanawiające, prawda?
Majka pochyliła się nad dokumentami.
– Hm… jakaś tajemnica, czy co? Musimy zrobić dochodzenie!
– Jeśli dochodzenie, to mamy tylko jeden dokument, w którym wymieniono rodziców Michała – powiedziałam, sięgając po kopię metryki chrztu z 1891 roku.
– Michał Strażyc, urodzony 29 maja 1891 w Krasnymstawie, syn Mieczysława lat 29, urzędnika Akcyzy i Leokadii Lisowskiej lat 18. Chrzestni: Michał Dworakowski lat 40, urzędnik Akcyzy i Antonina Lisowska – żona księdza.
– Żona księdza? – powtórzyła Majka ze zmarszczonym czołem. – To chyba jakiś wschodni obrządek. Prawosławny pewnie. Ale czekaj… Przecież w życiorysie z 1966 roku Michał napisał, że jego ojciec był stolarzem, a nie urzędnikiem.
– To były czasy PRL-u… – westchnęłam. – Raczej nie przyznawano się do tego, że ojciec był carskim urzędnikiem. W tamtych czasach tylko klasa robotnicza była mile widziana. Szlachta i klasa średnia – to byli „wrogowie ludu”.
– Czyli coś musiał ukrywać – przyznała Majka. – Może dla własnego bezpieczeństwa. Jeśli pracował jako nauczyciel, a później dyrektor szkoły, to przeszłość rodzinna mogła mu zaszkodzić.
Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, tylko cykady za oknem grały swoją jednostajną wieczorną pieśń.
– Krasnystaw leży na Lubelszczyźnie – powiedziałam cicho. – Ciekawe, czy w lubelskim archiwum są jakieś dokumenty Akcyzy. Może teczki osobowe pracowników?
Majka już sięgała po telefon.
– To sprawdzimy teraz. W końcu od czego jest Internet!
Nazajutrz rano, gdy tylko archiwum otworzyło swoje linie telefoniczne, zadzwoniłyśmy. Rozmowa była rzeczowa, choć niezbyt owocna – potwierdzono jedynie, że dokumenty Akcyzy się zachowały. Między innymi – teczki osobowe.
Ale przez telefon nic więcej się nie dowiedziałyśmy.
Spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo.
– Trzeba jechać do Lublina – powiedziała Majka. – Pakujemy się?
– Najpierw zaparzę kawę – odparłam z uśmiechem. – I zrobimy plan działania. Tajemnice same się nie odkryją.
Minął tydzień od tamtego sierpniowego wieczoru
Dokumenty leżały uporządkowane w teczce, notes z pytaniami gotowy, telefon do Archiwum w Lublinie zapisany w komórce. Majka przygotowała zapas kanapek i termos z herbatą, a ja… no cóż, odpaliłam mojego niezawodnego Renault 19 cupé – granatowego jak wieczorne niebo i niemal równie romantycznego w prowadzeniu.
– Gotowa na przygodę? – zapytałam, wrzucając bieg z lekkim oporem, jakby samochód nie był do końca pewien, czy na pewno chce jechać.
– Jeśli dojedziemy do Sandomierza bez lawety, to uznam to za sukces – mruknęła Majka, poprawiając pas i przytrzymując termos między kolanami.
Kraków żegnał nas upałem, a klimatyzacja w moim Renault działała jak zawsze – czyli w trybie „otwórz okno”. Ale co tam! Miałyśmy przed sobą ponad 280 kilometrów drogi i całą masę historii do odkrycia.
Trasa przez Sandomierz była celowa – po pierwsze: piękne miasto, po drugie: pierogi u pani Zosi w Rynku, które Majka wspominała od zeszłego lata.
Oczywiście po drodze musiało się coś wydarzyć. W okolicach Połańca Renault postanowił zagrać z nami w grę „Zgadnij, co piszczy”. Majka, jak zwykle opanowana, zagrała rolę mechanika-psychologa:
– To pewnie pasek klinowy, on czasem lubi sobie pomarudzić. Albo duch dziadka Michała daje znaki.
Ale po kilku minutach pisk zniknął, jakby samochód sam doszedł do wniosku, że przesadza. Albo po prostu Sandomierz działał na niego kojąco.
W mieście zatrzymałyśmy się na krótki spacer – wąskie uliczki, czerwone dachy, widok na Wisłę… Dwie godziny później, ruszyłyśmy dalej – przez Kraśnik, który przywitał nas korkiem i zapachem rozgrzanego asfaltu.
– A może by tak zostawić to auto na parkingu i przejść się pieszo do Lublina? – zaproponowała Majka, gdy przez dziesięć minut nie ruszyłyśmy się nawet o metr.
– A potem wrócić po nie autobusem? Wolę korek – odparłam, stukając palcami w kierownicę w rytm muzyki z radia, które szumiało jak radio Wolna Europa.
W końcu dotarłyśmy do Lublina. Było późne popołudnie, słońce przesiadło się na zachodni horyzont, a moje Renault wydało z siebie ostatnie westchnienie, gdy wyłączyłam silnik pod blokiem mojej córki.
Na powitanie wybiegł Michałek – a raczej poturlał się jak to dwuletni brzdąc – z szerokim uśmiechem i łapkami wyciągniętymi do góry. Moja córka stała w drzwiach z nieco zaskoczonym wyrazem twarzy.
– Mamo? Myślałam, że przyjedziesz pociągiem… albo czymś nowszym.
– Renault to klasyk. Poza tym, nie zawiódł. Jeszcze.
Majka cmoknęła Michałka w czółko, po czym wypaliła:
– No, to teraz możemy zabrać się za szpiegowanie przeszłości. Czas ruszyć na trop carskiego urzędnika!
Wieczorem, przy kuchennym stole, planowałyśmy naszą wyprawę do Archiwum. Szykowałyśmy się na kolejne rozdziały rodzinnej tajemnicy.
Archiwum i tajemnice z teczki
Dzień był upalny, Lublin tętnił wakacyjnym rytmem… Wnętrze archiwum pachniało kurzem, starym papierem i czymś jeszcze – może ciszą, może przeszłością. Po wypełnieniu wniosków, sprawdzaniu danych i rozmowie z pomocną panią w okularach na sznurku, nadszedł ten moment: przyniesiono nam teczkę osobową Mieczysława Strażyca.
Wyglądała niepozornie. Gruba, lekko pożółkła, pachnąca historią. Otworzyłam ją powoli, niemal uroczyście.
I wtedy zaczęła się podróż wstecz.
Było tam ponad 40 dokumentów. Przeniosły nas do XIX wieku: pisma urzędowe, raporty służbowe, odręczne listy, świadectwa pracy… Wśród nich – prawdziwe skarby:
– Metryka urodzenia Mieczysława z 1861 roku, z miejscowości Wola Ostrowicka. Syn Ignacego Strażyca – dziedzica, właściciela wsi Równo, Wola Ostrowiecka i Piskorów, oraz Adeli Wunderlich.
– No proszę… – mruknęła Majka.
– Wunderlich… – przeczytałam z niedowierzaniem. – Jakie nazwisko! Jak u bohaterki z niemieckiej powieści.
Majka zachichotała, ale od razu spoważniałyśmy, bo kolejnym dokumentem był akt ślubu Mieczysława z Leokadią Lisowską.
W akcie zapisano jasno: ojcem Leokadii był Paweł Lisowski – ksiądz prawosławny, a jego żona, Antonina z Zańskich, była obecna przy ślubie. I wtedy złożyło się wszystko – chrzestna Michała, Antonina Lisowska, to właśnie ta sama Antonina – żona księdza.
– To dlatego Michał milczał o tym wszystkim w swoim życiorysie – powiedziała Majka. – Ojciec carski urzędnik, jeden dziadek – ksiądz prawosławny, babka – żona duchownego, a drugi dziadek – właściciel ziemski. W latach 60. takie pochodzenie to była prawdziwa kompromitacja.
Skinęłam głową. W PRL, w środku głębokiej komuny, trzeba było wpisać „stolarz” i przemilczeć wszystko inne. Szlachta, urzędnicy carscy, duchowieństwo? To mogło oznaczać jedno – utrudnienia w karierze, brak zaufania, a może i kłopoty.
– Michał to wszystko ukrył, by przeżyć – powiedziałam z namysłem. – Żeby móc pracować, wychowywać dzieci, prowadzić szkołę. A teraz… teraz my odkrywamy to, czego sam nie mógł powiedzieć.
Wyszłyśmy z archiwum oszołomione. Świat na zewnątrz wydawał się jakby mniej realny – samochody, gwar, trolejbusy, a w głowie – Ignacy Strażyc, Adela, Paweł Lisowski, Antonina…
Wieczorem siedziałyśmy na balkonie, popijając herbatę. Po mieszkaniu biegał mały Michałek, a moja córka opowiadała, jak uczy się nowych rzeczy i krzyczy „daj!” na wszystko. Życie płynęło dalej, ale my miałyśmy wrażenie, że właśnie zamknęłyśmy jeden rozdział – a może otworzyły następny.
– To co teraz? – spytała Majka.
– Teraz… szukamy dalej. Przecież każdy dziedzic i ksiądz ma jakąś historię, a każda panna też zostawiła jakiś ślad.
Wróciłyśmy z Lublina z teczką zeskanowanych dokumentów i głowami pełnymi historii, ale jedna postać nie dawała nam spokoju.
Leokadia – imię na marginesie
W metryce chrztu Michała miała zaledwie 18 lat. Młodziutka, niemal dziewczyna, kiedy urodziła syna. W akcie ślubu – jasno zapisano: córka Pawła Lisowskiego, księdza prawosławnego, i Antoniny z Zańskich.
To jedno zdanie uruchomiło we mnie lawinę pytań.
Kim była Leokadia? Czy miała rodzeństwo? Czy była wychowywana w duchu cerkwi, czy może przeciwnie – szukała dla siebie miejsca poza cieniem ojca–duchownego? Jak to się stało, że wyszła za mąż za Mieczysława, urzędnika Akcyzy, człowieka starszego o jedenaście lat, o zupełnie innym statusie społecznym?
Zaczęłam wertować dokumenty raz jeszcze, tym razem nie pod kątem Mieczysława, ale jej. Przeszukiwałam bazę metryk, szukałam śladów w spisach ludności, ale imię Leokadia pojawiało się rzadko, a nazwisko Lisowski – zbyt często. Bez imienia ojca – niewiele bym zdziałała.
Na razie wiedziałam tyle:
– Leokadia urodziła się około 1873 roku, najprawdopodobniej na terenach Lubelszczyzny lub Podlasia.
– Jej ojciec – Paweł Lisowski, ksiądz prawosławny – to już sporo. Tytuł „ksiądz” przy nazwisku to nie kapryśny dodatek. W tamtych czasach duchowni prawosławni nie mogli się przemieszczać bez zgody władz cerkiewnych. To oznaczało, że najpewniej służył w jednej z parafii wschodniego obrządku – może w Krasnymstawie, może w Szczebrzeszynie, może gdzieś na uboczu – w jakiejś drewnianej cerkwi na granicy etnicznych i religijnych światów.
Zaczęłam dopisywać możliwe wątki, jakby była bohaterką powieści.
Może Leokadia była najstarszą córką, tą odpowiedzialną, uległą, która nie miała wyboru – a może przeciwnie, była zbyt niezależna, zbyt „łacińska” jak na cerkiewne realia?
Może zakochała się w Mieczysławie wbrew woli rodziców, a może był to związek z rozsądku – młoda dziewczyna i starszy, ustabilizowany urzędnik? Może była wykształcona, znała rosyjski i polski, pisała ładnie pismem kancelaryjnym, a może przeciwnie – była cicha, schowana, pokorna?
– Przecież była żoną, matką, córką duchownego – powiedziałam któregoś wieczora do Majki. – A w dokumentach istnieje tylko w jednym zdaniu. Jakby jej nie było.
Majka podniosła wzrok znad kubka z herbatą.
– Bo kobiety wtedy istniały tylko jako „czyjaś” – córka, żona, matka. Nikt nie pytał o ich historię.
– To my zapytamy – odparłam cicho.
I wtedy coś mnie tknęło. Antonina z Zańskich, żona księdza, czyli babka Michała. Jeśli Zańscy to również rodzina stanu duchownego, a wszystko na to wskazuje – może tędy prowadzi kolejna nić?
Zapisałam sobie w notesie:
„Poszukać: Zańscy – parafie greckokatolickie i prawosławne – Krasnystaw, Chełm i okolice.”
Nie wiedziałam jeszcze, gdzie mnie to zaprowadzi, ale wiedziałam jedno: Leokadia zasługiwała na więcej niż tylko przypis w metryce. A jeśli ślady są zatarte – to nie znaczy, że jej nie było.
Gruba księga i dwie linie krwi
Nie spodziewałam się, że coś takiego znajdę w Archiwum. Stała na półce, oprawiona w ładną okładkę, gruba, ciężka, z literami jeszcze nie wytartymi od czasu. Chełmski Konsystorz Greckokatolicki – książka, którą można było kupić. Więc kupiłam. Dopiero kilka dni po powrocie z Lublina wzięłam ją do rąk. Nie przypuszczałam wtedy, że ta książka odmieni moje spojrzenie na historię rodziny.
W środku – surowy język administracyjny, rejestry, sprawozdania… Pomiędzy nimi – nazwiska, które znałam tylko z metryk. Ale teraz… nabierały głosu.
Paweł Lisowski – ksiądz prawosławny, którego znałam z metryki ślubu Leokadii i Mieczysława – okazał się synem księdza dziekana Józefa Lisowskiego, postaci wpływowej, dobrze znanej w strukturach cerkwi w połowie XIX wieku.
I nie tylko on…
Na kolejnych stronach – jakby historia specjalnie zostawiła mi wskazówkę – znalazłam Dymitra Zańskiego, także księdza dziekana, który okazał się ojcem Antoniny Zańskiej, żony Pawła i matki Leokadii. A więc Michał, mój dziadek, był potomkiem szlachty – od strony ojca urzędnika carskiego oraz duchowieństwa unickiego i prawosławnego od strony matki.
I właśnie Dymitr Zański, jak podawała książka, zginął za wiarę przy kasacie unii.
Zamarłam, czytając te słowa. Nie jako genealog, nie jako badacz, ale jako wnuczka kogoś, kto przez całe życie milczał o swoich korzeniach.
Kasata unii – to nie był tylko akt administracyjny. To był dramatyczny rozdział polskiej historii. Cerkiew unicka, przez wieki wiążąca duchowość wschodnią z katolicką, została brutalnie rozwiązana przez władze carskie. Duchownych unickich zmuszano do przejścia na prawosławie. Wielu odmówiło. Niektórzy zostali zesłani, inni – jak Dymitr – zapłacili życiem.
To nie była tylko historia – to była moja historia.
– Majka – powiedziałam później, pokazując jej stronę z odręczną notatką o śmierci Dymitra. – Mój praprapradziadek zginął za to, że nie chciał wyrzec się swojej religii. A jego córka była żoną prawosławnego księdza. A ich córka… Leokadia… wyszła za carskiego urzędnika. A ich syn – Michał – musiał to wszystko przemilczeć.
Majka wzięła książkę w ręce jak relikwię.
– To jest historia ziem wschodnich. Unici, prawosławni, katolicy, carscy urzędnicy, PRL… I ty – pośrodku tego wszystkiego.
Zrobiło się cicho. Z zewnątrz dochodził śmiech dzieci bawiących się na podwórku, gdzieś zadzwonił tramwaj. Ale ja byłam tam – w połowie XIX wieku, w wiejskiej cerkwi, gdzie ksiądz Dymitr stawał przed wyborem. W więzieniu, gdzie może konał. W duszy Leokadii, która być może całe życie próbowała pogodzić dziedzictwa dwóch światów.
I wtedy zrozumiałam – to nie była tylko historia rodzinna. To była opowieść o przetrwaniu. O milczeniu, które mówi więcej niż tysiąc słów. O tym, jak łatwo można zostać imieniem w metryce, a jak trudno odzyskać głos po pokoleniach.
Wybory sumienia. Dymitr Zański i Paweł Lisowski
W tamtych czasach, na wschodnich terenach Królestwa Polskiego, wiara nie była sprawą prywatną. Była aktem przynależności. Do Kościoła, do wspólnoty, do historii. I kiedy w 1875 roku car Aleksander II rozkazał zlikwidować cerkiew unicką, wszystko zaczęło się rozpadać – jak stare, wyschnięte drewno cerkiewnych ikonostasów.
W parafii Biszcza i w parafii Rostoka służyli wtedy dwaj duchowni, związani rodziną, ale oddzieleni decyzją, której nie dało się cofnąć.
Dymitr Zański – doświadczony ksiądz unicki, dziekan, wdowiec, ojciec dorosłych dzieci – stanął w obronie religii greckokatolickiej, której służył przez całe życie. Nie przeszedł na prawosławie. Wiedział, co go czeka. Nie miał złudzeń. Miał już swoje lata, swoją historię i swoje sumienie. Nie miał nic do stracenia – oprócz wiary.
W swoim ostatnim nabożeństwie wypowiedział słowa, które przetrwały w sercach parafian:
Zabrać możecie dach nad głową, zabrać możecie sutannę i księgi, ale wiary z duszy nie wyrwiecie.
Nie wszyscy jednak mogli sobie pozwolić na ten gest.
Jego zięć – Paweł Lisowski, mąż Antoniny z Zańskich, też był początkowo księdzem greckokatolickim. Ale życie nie dało mu wyboru łatwego ani czystego.
Miał żonę i trzy małe córki. Gdyby odmówił podporządkowania się dekretowi i nie przyjął prawosławia, czekało go więzienie lub zesłanie – a jego rodzina zostałaby bez środków do życia, bez dachu nad głową, być może na ulicy. Areszt dla niego mógł oznaczać śmierć dla nich.
Więc Paweł przeszedł na prawosławie.
Czy z przekonania, czy ze strachu? Tego nie wiemy. Ale na pewno z poczucia odpowiedzialności.
Antonina, jego żona – córka męczennika – musiała ten wybór przyjąć w milczeniu. Może rozumiała. Może się buntowała. Może właśnie z tego milczenia narodziło się całe późniejsze milczenie ich córki, Leokadii, a potem wnuka Michała.
To był dramat bez patosu. Cichy dramat codziennego przetrwania.
Dymitr poszedł drogą heroizmu – za wiarę, wierność, godność. Paweł poszedł drogą życia – za chlebem, bezpieczeństwem, rodziną. Obaj przegrali na swój sposób, obaj ocalili coś innego.
I w tym podzielonym świecie urodziła się Leokadia – córka prawosławnego księdza, wnuczka unickiego męczennika.
W jej oczach mogło być coś z obu tych historii. A jej syn – Michał, w głębokim PRL-u – zrobił to, co robili wszyscy: przemilczał. Zamienił historię rodziny na życiorys funkcjonalny. Z ojca szlachcica zrobił „stolarza”. Z cerkiewnych śladów – puste rubryki.
Nie ze wstydu. Z konieczności.
Ale teraz, po latach, wszystko wraca – przez nazwiska w księdze, przez litery odręcznie pisane, przez mój upór.
9 komentarzy
To jest super! Chętnie przyłączyłabym się do Waszego prywatnego „Klubu Genealogicznych Detektywów” 🙂 Zastanawiam się jakie wiodły życie córki i żony księży prawosławnych? Moja praprababcia również była córką księdza greckokatolickiego, który po kasacie unii zmuszony był przejść na prawosławie. 🙂
W Kościele greckokatolickim oraz prawosławnym księża diecezjalni (tzn. nie zakonni) mogli zakładać rodziny – to odróżniało ich np. od księży katolickich obrządku łacińskiego. Małżeństwo było dozwolone przed święceniami, ale już nie po nich. Stąd: Żony księży, tzw. „matuszki”, odgrywały ważną, choć nieformalną rolę w społecznościach lokalnych. Cieszyły się często szacunkiem i prestiżem – duchowny był autorytetem religijnym, ale i intelektualnym. W społeczeństwach wiejskich żona duchownego pełniła nieformalną funkcję doradczyni, opiekunki, gospodyni parafii. Bywało, że żony księży prowadziły szkółki parafialne, uczyły dzieci, udzielały pomocy charytatywnej. Matuszka musiała być wzorcem moralnym, skromna, religijna, gościnna. Córki i synowie księży często byli postrzegani jako dzieci osób wykształconych i związanych z Kościołem, co wiązało się z szacunkiem, ale i oczekiwaniami. Dzieci duchownego (w tym córki) były często poddawane ocenie – „czy godne są swojego ojca”. Zwłaszcza w konserwatywnych społecznościach. Dzieci księży miały łatwiejszy dostęp do edukacji – ojciec był zwykle wykształcony, znał języki, czasem sam prowadził nauczanie domowe. Córki duchownych częściej niż inne dziewczęta trafiały do seminariów nauczycielskich lub szkół średnich – co zwiększało ich szanse na lepsze małżeństwo lub niezależność. Często wychodziły za mąż za innych duchownych (żeby zachować „stan”), a po kasacie unii za urzędników lub nauczycieli. Czasem jednak były postrzegane jako zbyt „poważne” lub „niedostępne” – i miały trudności z zamążpójściem.
Oj, nacierpiała się ta nasza Polska. Duchowni greckokatoliccy mieli niewielki wybór: przejść na prawosławie albo utracić parafię, a często nawet wolność czy nawet życie. Myślę również, że rodziny księży często przeżywały dramaty osobiste, ponieważ były rozdarte między lojalnością wobec męża czy ojca a wiernością unii/Kościołowi katolickiemu. Pozdrawiam serdecznie 🙂
Bardzo ciekawe opowiadanie dotyczące naszej polskiej historii wschodnich terenów Rzeczypospolitej, która była najbardziej narażana na represje rosyjskiego zaborcy. Losy Leokadii z Lisowskich Strażycowej są świetnym przykładem przemian społecznych i tożsamościowych, jakie zaszły w rodzinach duchownych po kasacie unii. Ich losy wiele mówią o tym, jak rodziny księży adaptowały się do nowej, często narzuconej rzeczywistości.
Rodziny księży greckokatolickich jeszcze w XIX wieku tworzyły coś w rodzaju odrębnej warstwy społecznej – wykształconej, samowystarczalnej, dość hermetycznej. Kiedy nastąpiła kasata unii, rodziny te musiały znaleźć nowe formy przetrwania i integracji społecznej. Dzieci księży – a zwłaszcza córki – miały do wyboru: Podążać dalej ścieżką „stanową”, czyli łączyć się z innymi rodzinami księży albo Wyjść poza środowisko duchowne, co często oznaczało integrację z administracją carską, urzędnikami i nauczycielami – nowymi elitami władzy.
To bardzo symboliczne małżeństwo: połączenie religijnego dziedzictwa z nowym świeckim życiem przełomu XIX i XX wieku. W sumie, tylko w ten sposób panna Leokadia mogła „uwolnić się” od narzuconej przez zaborcę religii.
Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo ciekawe, dające do myślenia opowiadanie. Losy kobiet zapisanych w metrykach krótkim zdaniem, albo… napiszę inaczej, dwoma słowami: „Żona” i „Matka”. Dla tamtej „przed dwudziestowiecznej” społeczności te dwa słowa wystarczały, aby zdefiniować Kobietę 🙂
Myślę, że małżeństwo Leokadii z urzędnikiem, również oznaczało wejście w nowoczesne, świeckie środowisko inteligenckie. W jej przypadku, małżeństwo w „swoim kręgu” – czyli z księdzem (po kasacie unii, już tylko prawosławnym) było wykluczone. Podejrzewam, że jako wnuczka greckokatolickiego męczennika, Leokadia i jej rodzice, sercem i duszą byli związani ze swoją greckokatolicką religią. Zachowali świadomość swego duchownego pochodzenia, ale… W nowej rzeczywistości zaczęli się asymilować z klasą urzędniczo-nauczycielską (świecką), a nie prawosławną.
W 100% zgadzam się z Oliwką. To bardzo typowy proces dla końca XIX i początku XX wieku – szczególnie w zaborze rosyjskim. Wiele takich rodzin przekształciło się w świecką inteligencję, zachowując jednak pamięć o religijno-duchowym rodowodzie. 🙂
To, co piszesz, brzmi jak żywa, wielowymiarowa historia polskiej inteligencji z pogranicza – z całym jej dramatyzmem, sprzecznościami i siłą. Z jednej strony rusyfikacja, z drugiej wychowanie, które prowadzi do walki o Polskość a później o niepodległą Polskę. Nie tylko to nie jest sprzeczne – to właśnie kwintesencja losów wielu rodzin z pogranicza wyznań, języków, tożsamości. Świetne opowiadanie! Pozdrawiam cieplutko 🙂
Dziękuję Dziewczyny 🙂