Czerwiec, 2008
Nie trzeba czekać na wakacje, by poczuć smak gór. Czerwcowe Tatry – spokojniejsze, mniej zatłoczone, jakby bardziej autentyczne. Gdy inni dopiero planują urlopy, my już wyruszamy.
– Nie chcę się przeciskać między tłumami w sierpniu – mówiłam, pakując plecak. – Czerwiec jest dla ludzi z wyobraźnią.
Wyruszyliśmy z Krakowa, piątką przyjaciół po czterdziestce, ale z energią, której mógłby nam pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. Samochód Karola – ciemny, duży i wygodny – pomieścił nas wszystkich i nasze plecaki. Marka auta umknęła mi z pamięci, ale nie podróż.
– Wzięliście na pewno wszystko? – zapytał Konrad, kiedy jeszcze staliśmy przed blokiem.
– A ty wziąłeś poczucie humoru? – rzuciła Majka, mrugając.
– To ja mam zawsze na pokładzie – odpowiedział z uśmiechem.
Majka – artystyczna dusza, z bransoletkami własnego wyrobu, które dźwięczały lekko przy każdym ruchu. Ewa – malarka z Elbląga, wiecznie zamyślona, ale z takim spojrzeniem, jakby dostrzegała barwy tam, gdzie inni widzą tylko szarość. Karol i Konrad – informatycy, zaskakująco dobrze odnajdujący się poza światem ekranów i kodów. I ja – z aparatem, który od lat był moim trzecim okiem i przedłużeniem mojej dłoni.
Nasza wędrówka rozpoczęła się w Kuźnicach. Szlak przez Dolinę Jaworzynki wiódł łagodnie pod górę, potem coraz ostrzej, aż na Halę Gąsienicową.
– Czuję już w nogach każdy kilometr – westchnęła Ewa, kiedy wyłoniło się schronisko Murowaniec.
– Ale za to jaka nagroda! – odpowiedział Karol, zaciągając się zapachem herbaty, który unosił się nad stołówką.
Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę – herbata, kanapki i kilka zdjęć. Potem Czarny Staw Gąsienicowy – lustrzana tafla, odbijająca szczyty jakby z innego świata.
– Tu musimy się zatrzymać – powiedziałam, już wyciągając aparat.
– To ty ustawiaj, my będziemy pozować – śmiała się Majka, wdrapując się na głaz.
Zrobiliśmy całą sesję zdjęciową – śmiech, wygłupy, a potem momenty ciszy, zapatrzenia. Potem ruszyliśmy w stronę Zawratu. Trasa już poważniejsza – łańcuchy, ekspozycja.
– Kto się boi wysokości, niech teraz się przyzna – zażartował Konrad, ale w jego głosie pobrzmiewało napięcie.
Szliśmy ostrożnie, uważnie. Gdy wreszcie dotarliśmy na przełęcz, otworzył się przed nami widok, który – jak mówiła Ewa – namalowałoby nawet beztalencie.
Deszcz złapał nas dopiero w drodze do Doliny Pięciu Stawów. Kamienie błyszczały jak szkło, ścieżka ślizgała się pod nogami. Ale wiedzieliśmy, że w schronisku czeka na nas rezerwacja – dokonana z wyprzedzeniem, jak przystało na kogoś, kto planuje z głową.
– Dwa pokoje – potwierdziłam z ulgą recepcjonistce. – Dla dziewczyn i chłopaków.
Wieczorem usiedliśmy przy długim stole. Schroniskowa kolacja – skromna, ale po całym dniu smakowała jak w restauracji z gwiazdką Michelin.
– Za to, że jeszcze umiemy się cieszyć deszczem – wzniósł kubek Karol.
– Za przyjaźń – dodała Ewa, patrząc gdzieś za okno, w stronę gór, które właśnie otulała mgła.
Poranek w Dolinie Pięciu Stawów
Gdy obudziłam się nad ranem, świat był jeszcze cichy, jakby góry wstrzymały oddech. Okno w pokoju dziewczyn było zaparowane – wilgoć po wczorajszym deszczu wciąż wisiała w powietrzu. Ewa siedziała już na parapecie, zapatrzona w dal.
– Nie mogłam spać – szepnęła. – Jak się budzisz w takim miejscu, to czujesz się… prawdziwa.
Zeszliśmy na śniadanie – jajka na twardo, herbata i chleb z dżemem. Prosto, ale wystarczająco. Konrad próbował żartować o górskiej diecie cud, ale jego myśli były już kilka kilometrów dalej.
– Dzisiaj Siklawa, tak? – upewnił się, odgryzając kęs bułki. – Huk wody na dzień dobry.
– Tylko nie próbuj się kąpać – odparła Majka. – Jeszcze cię porwie i zrobisz karierę jako tatrzański topielec.
– Tylko pod warunkiem, że ktoś zrobi mi zdjęcie – mruknął i spojrzał na mnie znacząco.
Wyruszyliśmy przed ósmą. Ścieżka była jeszcze mokra, pachniała nocą, deszczem i świerkami. Siklawa – wodospad, który rozdzierał ciszę jak krzyk. Staliśmy w zachwycie, pozwalając, by jego huk przemywał nasze myśli.
– To nie jest tylko woda – powiedziała Ewa. – To czas, który spada z góry.
Schodziliśmy wzdłuż Doliny Roztoki, towarzyszył nam potok o tej samej nazwie – szumiący, opowiadający coś po swojemu. Po godzinie marszu dotarliśmy do schroniska Roztoka. Drewniane ściany pachniały żywicą. Słońce znów wychodziło zza chmur – czerwiec przypomniał sobie, że powinien być łaskawy.
Zasiedliśmy na ławkach przed schroniskiem. Brydżowe karty, termos z kawą, śmiech, rozmowy, które tylko przyjaciołom wolno prowadzić bez skrępowania.
– Wiesz, że to nasze schroniskowe SPA? – zażartował Karol. – Sauna z plecaków, masaż z potu i cisza terapeutyczna.
– A jak dodasz brydża, to już luksus pełną gębą – dodała Majka, tasując karty.
Czas płynął powoli. Nie śpieszyliśmy się – tu nikt nie gonił. Kiedy zrobiło się chłodniej, wróciliśmy do środka. Kominek nie grzał, ale ciepło między nami wystarczyło. Wieczorem przegadaliśmy pół nocy – o książkach, o życiu, o tym, co zostało z młodości, a co dopiero nadchodzi.
Ku Morskiemu Oku
Następnego ranka opuściliśmy Roztokę. Najpierw przez las, potem asfaltem – tym, który przypominał o czymś, czego nie da się przemilczeć.
Zza zakrętu wyłonił się zaprzęg konny. Dwa konie, spocone, z opuszczonymi łbami, ciągnęły wóz pełen turystów. Dzieci machały do nas wesoło, ale my nie odpowiadaliśmy. Widok boli. Wszyscy to czuliśmy.
– Nie mogę na to patrzeć – powiedziała Ewa cicho. – Każdy krok tych koni to dla mnie krzyk.
– I nic się nie zmienia – dodał Karol. – Co roku ta sama historia. Górskie widoki i miejski wyzysk.
Szliśmy dalej, w ciszy. Dopiero przy Morskim Oku wróciła lekkość.
Jezioro jak z bajki – gładkie, spokojne, w nim odbicie nieba i granitowych ścian. Majka rzuciła plecak i zaczęła się rozglądać za idealnym miejscem na zdjęcia.
– Na ten głaz! – krzyknęła. – Tam będą idealne ujęcia!
– Tylko nie spadnij – zawołał Konrad, przejmując ode mnie aparat. – Chcę cię sfotografować, nie ratować!
Śmialiśmy się, jakby góry rozładowały wszystkie napięcia. Pozowaliśmy, robiliśmy zdjęcia, komentowaliśmy nasze miny i pozowane dramaty. Potem ruszyliśmy ku Czarnemu Stawowi pod Rysami – ciemniejszemu, bardziej dzikiemu. Milknącemu.
– To jest miejsce do bycia w sobie – szepnęła Ewa. – Nie dla rozmów. Tylko dla oddechu.
Stanęłam na kamieniu. Konrad zrobił mi zdjęcie – jedno z tych, które mam do dziś. Spojrzenie w dal, twarz skupiona, cisza gór wpisana w kadr.
Powrót
Zeszliśmy do Białki Tatrzańskiej – zmęczeni, ale pełni wrażeń. W dolinie czekał bus, który zawiózł nas z powrotem do Zakopanego po samochód. Po drodze jeszcze pizza i piwo – kierowca, wiadomo, trzeźwy, (choć lubi piwo). Ale bezpieczeństwo ponad wszystko.
– Na zdrowie, za nasze kolana – powiedziała Majka, unosząc szklankę.
– I za to, że góry jeszcze chcą nas nosić – dodał Karol.
Czerwiec 2008 został w nas na zawsze. Nie tylko na zdjęciach. Został w opowieściach, które wracają przy ognisku, przy winie, przy przypadkowym spotkaniu. Góry się nie zmieniają – ale my już wtedy wiedzieliśmy, że to, co najważniejsze, zdarzyło się właśnie tam. Na tych ścieżkach. W tej piątce.
Byliśmy razem. I góry były nasze.
7 komentarzy
Przeczytałam z zapartym tchem – jakbym szła z Wami tym szlakiem. Każde zdanie pachniało świerkiem, deszczem i przyjaźnią. Dziękuję Ci za ten spacer po górach i po wspomnieniach. Pozdrawiam serdecznie 🙂
Czerwiec w Tatrach to faktycznie magia – mniej ludzi, więcej przestrzeni. Ale Ty opisałaś to tak, że aż zatęskniłam za starymi, dobrymi wyprawami z paczką znajomych. Twoje opowiadanie to nie tylko wspomnienie, to mała literacka perełka. Świetnie zarysowane postacie, naturalny dialog, piękne obrazy. I to zakończenie – wzruszające. Pozdrawiam serdecznie.
Czytałam i widziałam to wszystko oczami wyobraźni – Czarny Staw, mokra ścieżka, Siklawa… Masz dar uchwycenia chwil, które inni tylko przeżywają. Ty je zatrzymujesz. 🙂
To nie tylko relacja z wyprawy – to opowieść o bliskości, o dojrzałym spojrzeniu na przyjaźń i życie. I o tym, jak bardzo góry potrafią być tłem dla prawdziwych emocji. Najbardziej poruszył mnie fragment o koniach – cichy protest, ale jakże mocny. Wśród piękna gór potrafisz dostrzec też to, co boli i nie pozwala przejść obojętnie. Pozdrawiam i czekam na kolejne wspomnienia 🙂
Nie znam Cię osobiście, ale po przeczytaniu tego tekstu czuję się, jakbym poznała. Taka podróż zostaje na całe życie – i u Ciebie została nie tylko w sercu, ale i w słowach. Podoba mi się sposób, w jaki piszesz o ludziach – z czułością, humorem i bez zadęcia. Każda z postaci żyje, mówi własnym głosem. To jak rozmowa przy ognisku – szczera i ciepła. 🙂
To opowiadanie sprawiło, że chcę ruszyć w góry jeszcze dziś. Czerwiec rzeczywiście ma coś wyjątkowego. Może czas przestać tylko planować, a po prostu ruszyć? To tekst, do którego wrócę – nie dla faktów, ale dla nastroju. Dla tej ciszy poranka w Pięciu Stawach, dla herbaty w Murowańcu, dla śmiechu z kartami w Schronisku Roztoka. Piękne 🙂
Przeczytałam dwa razy i mam ochotę spakować plecak. Czerwiec, herbatka w schronisku, brydż w Roztoce… Nie muszą być Tary Wysokie, mogą być Dolinki 🙂 Kochana, masz dar! To nie jest tylko wspomnienie – to czysta poezja w prozie. Dziękuję, że jesteś i przypominasz, co ważne. 🙂