Jesienią 2006 roku wystawiłam na Allegro kilka lat życia. Sprzedawałam książki, bibeloty, drobiazgi – wszystko, co nagromadziłam przez lata. Z każdym przedmiotem czułam się jak archeolog własnej przeszłości. Każda rzecz była artefaktem. Lustro, w którym kiedyś odbijała się twarz mojej matki, zanim sama nią zostałam. Pęknięta patera po babci – z charakterem i historią. Książki… Tyle książek! Zostawiłam może dziesięć. Te, które pachniały duszą, nie tylko drukiem.
Reszta – poszła w świat. Ludzie kupowali moje rzeczy i moje wspomnienia, nie wiedząc, co trzymają w rękach. A ja – traciłam wagę. Nie ciała. Pamięci.
Pod koniec kwietnia 2007 roku było już po wszystkim. Zyskałam przestrzeń, trochę pieniędzy i, co najważniejsze, święty spokój. Po kilku miesiącach monotonnej pracy poczułam, że potrzebuję odmiany – czegoś świeżego i inspirującego. I wtedy zadzwoniła Majka.
Z Majką znałyśmy się od czasów liceum. Nasza przyjaźń była jak stary, rozciągnięty sweter – może trochę znoszony, ale wciąż ciepły i nie do wyrzucenia. Kiedy zaproponowała wyjazd do swojej kuzynki Ewy, nie wahałam się ani chwili. Elbląg był tylko punktem wypadowym. Prawdziwym celem – Zalew Wiślany.
***
Wyjechałyśmy chwilę po dziewiątej. Kraków powoli budził się do życia – światła sygnalizacji odbijały się w szybach tramwajów, a powietrze pachniało jeszcze chłodnym porankiem. Silnik zamruczał cicho, kiedy Majka wrzuciła pierwszy bieg.
– Siedem godzin, jeśli nie utkniemy gdzieś w remoncie – rzuciła, poprawiając okulary przeciwsłoneczne.
– Plus godzina na odpoczynek. Wiadomo – uśmiechnęłam się, zapinając pas.
Mijaliśmy znajome ulice, które z każdą minutą wydawały się coraz bardziej odległe. Za granicami miasta krajobraz rozciągał się spokojnie – zielone pola, rzepaki na horyzoncie, stacje benzynowe jeszcze senne. Słońce wspinało się leniwie na niebo, obiecując ciepły, łagodny dzień.
Zatrzymałyśmy się po drodze w przydrożnej gospodzie gdzieś za Radomiem. Drewniane ławy, kraciasty obrus, tablica z napisem „Dziś polecamy: schabowy z ziemniakami i mizerią”.
– Czułam, że to będzie schabowy – mruknęłam, siadając.
– Jakby mogło być inaczej – Majka roześmiała się, sięgając po kartę. – Ale przynajmniej mają kompot z rabarbaru.
Wybrałyśmy pierogi z kaszy gryczanej, pieczarkami i podsmażaną cebulką. Zjadłyśmy w milczeniu, przerywanym jedynie krótkimi wspomnieniami.
– Pamiętasz, jak jechaliśmy tędy z klasą na wycieczkę? – zapytała nagle, kiedy dopijałyśmy kompot.
– Tak. W autobusie było duszno i ktoś włączył przemówienie Gierka.
– Trauma do dziś – parsknęła.
Wróciłyśmy na drogę. Prowadziłyśmy samochód na zmianę. Na tylnym siedzeniu termos z herbatą, kanapki i jabłka… Czasem rozmawiałyśmy. Czasem tylko patrzyłyśmy przed siebie.
Pod Toruniem krajobraz zmienił się – pojawiły się sosnowe lasy, pachnące żywicą, a niebo zaczęło przygasać. W Elblągu byłyśmy chwilę po osiemnastej, po krótkim korku przy wjeździe do miasta. Prowadziłam ostatni odcinek. Majka drzemała z głową opartą o szybę.
***
Mieszkanie Ewy znajdowało się na drugim piętrze starej kamienicy. Z okien było widać park – stary, dziki, pachnący jaśminem i wilgotną ziemią. Wieczorne powietrze było ciężkie od zapachu lata.
Zapukałyśmy. Drzwi otworzyły się niemal od razu. W progu stanęła Ewa – wysoka, smukła, z rudymi włosami spiętymi w luźny kok, który zawsze wyglądał, jakby zaraz miał się rozsypać, ale nigdy nie tracił formy.
– Dziewczyny! No wreszcie! – rzuciła i przytuliła nas jedną ręką, drugą przytrzymując drzwi. – Macie jeszcze siłę na kolację, czy od razu pod kołdrę?
– A co jest na kolację? – zapytała Majka, zdejmując sandały i zostawiając za sobą smugę zapachu kurzu i upału.
– Sałatka z pieczonego buraka, ser kozi, rukola i ciepła focaccia. Plus wino, pół butelki białego. Wystarczy?
– Jak zawsze przesadzasz – uśmiechnęła się Majka. Ale już czuję, że robi się we mnie miejsce na to jedzenie, ten dom, ten wieczór.
Mieszkanie było z duszą. Wysokie sufity, drewniana podłoga, której deski skrzypiały jak stare anegdoty. Ściany pełne obrazów – niektóre malowała Ewa, inne – jej znajomi z ASP. W kącie pokoju stał kredens po babci, który pachniał ziołami i lawendą. W kącie kuchni – radio grające cicho jazz z jakiejś francuskiej stacji.
W kuchni usiadłyśmy przy stole, który wyglądał jakby pamiętał jeszcze czasy PRL-u.
– Kiedy tu byłaś pierwszy raz? – zapytała mnie Ewa, stawiając przed nami miski z sałatką i chleb w lnianym koszyku.
– W siedemdziesiątym dziewiątym. Miałam siedemnaście lat, spałam wtedy na wersalce, chyba u twoich rodziców?
– Tak. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy w bloku. Ojciec grał Ci Cohena na gitarze.
– Pamiętam. I tę twoją zieloną sukienkę. Szyłaś ją sama?
– Z firanki. – roześmiała się. – Czego się nie robi, żeby być poetką na schodach kina „Światowid”.
Zjadłyśmy wszystko. Rozmowy nie ustawały – o starych chłopakach, o kobietach, które znałyśmy tylko z opowieści matek. O tym, jak bardzo różnią się nasze życia, a jednak jesteśmy w tym samym punkcie – tuż przed czymś nowym albo już po czymś ważnym.
Potem było wino. A po winie herbata z imbirem i plastrem cytryny, podana w grubych szklankach z koszyczkiem.
W salonie Ewy były dwie rozkładane sofy i mnóstwo poduszek. Wszystko miękkie, pachnące świeżo wypranym lnem i czymś korzennym – może kadzidłem, może wspomnieniem jakiejś dalekiej podróży.
– Przyniosłam wam koce – powiedziała Ewa, wchodząc z ramionami pełnymi miękkości. – W nocy bywa chłodno. Okna otwarte?
– Tak, cudowny zapach z parku – odpowiedziała Majka i zawinęła się kocem po szyję.
Zgasły światła. Została tylko lampka w rogu pokoju – żółta, ciepła jak bursztyn.
– Pamiętacie te noce z dzieciństwa? – zaczęłam, bardziej do siebie. – Kiedy człowiek leżał w łóżku, słuchał świerszczy za oknem i miał wrażenie, że całe życie dopiero się zaczyna?
– A teraz mamy wrażenie, że już trwa – odpowiedziała Ewa cicho.
– Albo że nie wiadomo, kiedy się zaczęło – dodała Majka.
Leżałyśmy chwilę w ciszy. Gdzieś w oddali zaszczekał pies.
– Wiesz, co jest najdziwniejsze? – zapytała nagle Ewa.
– Co?
– Że czasem naprawdę musisz się rozebrać z całego swojego życia, jak z ciężkiego płaszcza, żeby znów poczuć, kim jesteś.
– I że to nie boli aż tak bardzo, jak się wcześniej wydawało – powiedziałam. – Czasem jest wręcz ulgą.
– I że wszystko można spakować do pudeł, sprzedać na Allegro, a i tak zostaje to, co najważniejsze – dodała Majka. – Lubię was, dziewczyny.
– Ja ciebie też – powiedziałyśmy z Ewą chórem, jakbyśmy to ćwiczyły od lat.
Zasnęłyśmy późno, ale spokojnie. Bez ciężaru. Bez pretensji do świata.
W tym mieszkaniu, pośród zapachu artystycznych farb, pieczonych buraków i wspomnień, znalazłyśmy chwilę prawdziwej obecności. Takiej, co nie musi być głośna, żeby zostać w pamięci na zawsze.
***
Obudziłam się przed ósmą. Światło przez firankę malowało na ścianie cienie liści. Cicho, prawie nabożnie, słychać było szuranie mioteł na chodniku i świergot ptaków w parku. Powietrze było rześkie, pachniało wilgotnym parkiem…
Wstałam cicho, żeby nie budzić Majki. W kuchni znalazłam Ewę pochyloną nad ekspresem.
– Jesteś jak duch dobrej kawy – powiedziałam.
– Wiesz, że zawsze wstaję pierwsza. To jedyne chwile, kiedy dom należy tylko do mnie – odparła. – Chcesz z mlekiem?
– Z życiem.
– Czyli bez – roześmiała się.
Usiadłam na parapecie, nogi podciągnęłam pod brodę. Ewa podała mi filiżankę i usiadła naprzeciwko, z herbatą.
– Masz w oczach coś nowego – powiedziała po chwili. – Coś, czego nie miałaś wczoraj.
– Może sen. A może spokój. Albo to wino zrobiło ze mnie poetkę.
– Wino to tylko pretekst. Prawdziwe wiersze piszą się z przeżycia. A ty chyba coś przeżyłaś tej wiosny, co?
Skinęłam głową. Ewa nie zadawała więcej pytań. Potrafiła to – być w rozmowie obecna, ale nie nachalna.
Po chwili przyszła Majka, jeszcze w piżamie w drobne kropki.
– Pachnie jak dzieciństwo – powiedziała. – Kto smaży jajka?
– Ja – rzuciła Ewa. – I będzie jeszcze domowa chałka. Z masłem. Z prawdziwym masłem.
Zjadłyśmy śniadanie przy stole, który już poprzedniego wieczoru uznałyśmy za magiczny. Kawa, jajka, konfitura z czarnej porzeczki i cisza, która nie była pustką.
Nad Zalew Wiślany miałyśmy ruszyć dopiero następnego dnia. Tego dnia Elbląg był nasz – cały, w pełnym słońcu, pachnący lipami i rozgrzanym brukiem. Plan? Spacery po starówce, zwiedzanie, dobre jedzenie i jeszcze lepsza kawa.
– Nie śpieszmy się – rzuciła Ewa, kiedy wychodziłyśmy z jej mieszkania. – Elbląg najlepiej smakuje w wolnym tempie.
Zgodziłyśmy się bez dyskusji. Czasem właśnie tak trzeba – pozwolić miastu mówić do siebie powoli, między krokami, spojrzeniem rzuconym w górę, zapachem piekarni.
Stare Miasto przywitało nas brukowanymi uliczkami, kolorowymi kamieniczkami i dźwiękiem dzwonów z wieży katedry. W słońcu fasady budynków wyglądały jak z kartki pocztowej – pastelowe, odrestaurowane, a jednocześnie pełne historii.
– Tam jest Brama Targowa – wskazała Ewa. – I zaraz obok Pomnik Piekarczyka, który rozwalił łopatą most zwodzony i ocalił miasto przed najazdem Krzyżaków.
Majka podeszła bliżej, z zaciekawieniem wpatrując się w niewielką figurkę chłopca z łopatą.
– Serio? Łopatą rozwalił most zwodzony i ocalił miasto? – zapytała z niedowierzaniem.
– A co, nie wierzysz w piekarzy z misją? – roześmiałam się.
– Ja to bym raczej uratowała miasto ciastkami – dodała Majka, teatralnie przeczesując włosy. – Krzyżacy nie mieliby szans.
Ewa opowiadała dalej – o historii miasta, o Katedrze św. Mikołaja, której miedziana wieża błyszczała w słońcu, o relikwiach Krzyża Świętego i widoku z tarasu na trzydziestym metrze, który – jak powiedziała – „zmienia perspektywę nie tylko geograficznie”.
– Wchodzimy? – zapytałam.
– W poniedziałki zamknięta – westchnęła Ewa. – Teraz tylko z dołu można podziwiać. Ale nie szkodzi. I tak wiesz, co tam jest – dachy, park, rzeka, świat.
Ruszyłyśmy dalej, w stronę Ścieżki Kościelnej – wąskiego przesmyku między domami, pełnego cienia i historii. Kamienie pod stopami wyglądały, jakby pamiętały modlitwy sprzed setek lat.
– To tu, prawda? – Majka zwolniła krok. – Ta uliczka łączyła trzy kościoły?
– Tak – potwierdziła Ewa. – Świętego Ducha, Świętego Mikołaja i Mariacki. W dokumentach z XIV wieku nazwano ją po prostu „wąską”. I nic się nie zmieniło.
Zatrzymałyśmy się na chwilę. W cieniu ścian panował niemal sakralny spokój – chłodny i milczący. Przez moment żadna z nas się nie odezwała. To był ten rodzaj ciszy, który mówi więcej niż słowa.
Później był obiad – lekki, letni. W ogródku kawiarnianym na jednej z bocznych uliczek zamówiłyśmy zupy i sałatki, a potem kawę i ciasto.
– Wiecie, że nie zwiedziłyśmy nawet połowy? – zapytałam z uśmiechem.
– Ale znamy to miejsce – odpowiedziała Ewa, sięgając po filiżankę. – Tu nie trzeba wszystkiego oglądać. Trzeba tylko być.
Majka westchnęła przeciągle, przeciągając palcem po rancie filiżanki.
– Lubię Elbląg – powiedziała. – Ma w sobie coś… prawdziwego. I dużo nieopowiedzianych historii.
– Może to my je kiedyś opowiemy – dodałam.
Zamilkłyśmy na chwilę, patrząc na przechodzących ludzi, na tańczące w powietrzu światło i na miasto, które tego dnia postanowiło być dla nas łaskawe.
Wieczorem usiadłyśmy na balkonie z kubkami herbaty, patrząc na niebo zacierające się powoli w błękitnej szarości. Miasto brzmiało inaczej niż Kraków – wolniej, ciszej, z większą ilością oddechu między dźwiękami.
– Czasem trzeba po prostu gdzieś pojechać, żeby poczuć, że jeszcze jesteśmy w drodze – powiedziała Majka. – I że to wcale nie musi być donikąd.
***
Z Elbląga wyjechałyśmy około dziesiątej. Ewa prowadziła swoją wysłużoną Skodę z gracją kobiety, która zna każdy zakręt na tej drodze. Majka z tyłu nuciła piosenki z Radia Gdańsk, a ja siedziałam z przodu, z nogami podciągniętymi na siedzenie, notując coś w podręcznym notesie.
Suchacz przywitał nas światłem. Takim światłem, które przecieka przez liście i zostaje na skórze. Wieś była niemal pusta – parę starszych kobiet w chustach, kilku mężczyzn przy kutrach, pies śpiący pod ławką…
– Tutaj zawsze miałam wrażenie, że czas idzie bokiem – powiedziała Ewa, kiedy stanęłyśmy nad wodą. – Jakby się nie liczył. Jakby się po prostu rozchodził po horyzoncie.
Zeszłyśmy na plażę. Wiatr był mocny, pachniał wodą, glonami i solą. Fale uderzały o brzegi z tępym, miarowym dźwiękiem. Usiadłyśmy na wielkim kamieniu i milczałyśmy chwilę. Majka wyjęła termos z herbatą i nalała każdej z nas po kubku.
– Chciałabym tu zamieszkać – powiedziałam cicho. – W takim drewnianym domu z oknami na zalew. Piec kaflowy, kot i cisza.
– I co byś robiła? – zapytała Majka.
– Nic. Wreszcie.
Zrobiłyśmy kilka zdjęć. Ewa pokazała nam opuszczony domek z przeszkloną werandą – podobno kiedyś mieszkał tam malarz, który całe życie malował tylko jedną linię horyzontu. Co dzień od nowa.
Zjadłyśmy prowiant pod wiatą: chleb z pastą jajeczną, ogórki kiszone, jabłka. Smakowało lepiej niż w najlepszej restauracji. W tle – mewy, śmiejące się z naszego miejskiego pośpiechu.
Pod wieczór wróciłyśmy do Elbląga zmęczone, ale uspokojone.
– Czasem wystarczy jeden dzień, żeby coś w sobie uporządkować – powiedziałam w aucie.
***
Rano ruszyłyśmy do Kadyn. Droga prowadziła przez gęste lasy, pachnące lipą, mchem i… dawną opowieścią. Bo Kadyny to nie miejsce. To nastrój.
Zatrzymałyśmy się najpierw przy klasztorze franciszkanów. Kamienne mury w słońcu wyglądały jak z baśni. Weszłyśmy do środka. Było chłodno, cicho, jakby ktoś zakrył świat grubym kocem spokoju.
– Czuć tu ciszę – szepnęła Majka. – Taką, która zostaje w kościach.
W ogrodzie obok pasły się konie. Jeden, kasztanowy, podszedł do nas. Głaskałam jego szyję, gładką i ciepłą.
– Kiedyś jeździłam konno – powiedziała Ewa. – Wtedy myślałam, że wszystko można okiełznać. Teraz już wiem, że nie trzeba.
Spacerowałyśmy po parku wokół dawnego pałacu cesarza Wilhelma II. Stare lipy szumiały jak modlitwa. Kadyny pachniały historią, ale też jakimś luksusem zapomnienia – jakby można było tu naprawdę zostawić wszystko, co niepotrzebne.
Obiad zjadłyśmy w gospodzie z widokiem na zalew. Ryba, ziemniaki z koperkiem, kompot z truskawek.
– Tu smakuje wszystko – stwierdziła Majka.
Wieczorem wróciłyśmy do Elbląga zbyt zmęczone, by mówić. Położyłyśmy się od razu. W nocy śniły mi się lipy. I koń, który patrzył mi w oczy.
***
Tolkmicko to nie jest miejsce, do którego się pędzi. To miejsce, do którego się dojeżdża, z ulgą. Z uczuciem, że nigdzie indziej nie trzeba już być.
Zajechałyśmy tam późnym porankiem. Rynek był niemal pusty. Parę sklepów, piekarnia, fryzjer, zegarmistrz… I kawiarnia z czarno-białym szyldem. Weszłyśmy bez słowa.
W środku – stół z marmuru, kilka tapicerowanych krzeseł i dwoje klientów: starszy mężczyzna czytający gazetę i dziewczyna o fioletowych włosach, pisząca coś w zeszycie. Pachniało kawą, szarlotką i czymś jeszcze – jakby domem, którego się już nie ma, ale pamięta się dokładnie, gdzie w nim skrzypiała podłoga.
Usiadłyśmy pod oknem. Kelnerka – może właścicielka – podeszła z notesem i uśmiechem.
– Dwie kawy z mlekiem i czarna herbata z cytryną?
Dostałyśmy też ciasto – sernik z nutą pomarańczy. Siedziałyśmy długo. Za długo. Ale właśnie po to przyjeżdża się do Tolkmicka.
– Kiedyś myślałam, że szczęście to coś spektakularnego – powiedziała Majka, mieszając herbatę. – A teraz myślę, że to może być dokładnie to. Kawa. Ciasto. I trzy kobiety, które niczego od siebie nie oczekują, tylko są.
– To starość? – zażartowała Ewa.
– To wolność – odpowiedziałam.
Po kawie poszłyśmy w stronę przystani. Na pomoście siedział chłopak w bluzie z kapturem, rzucał kamyki do wody. Obok – stara łódź z odrapaną nazwą „Julia”.
– Kiedyś w takim miejscu marzyłoby się o ucieczce – powiedziała Majka. – A dzisiaj… bierzcie ten zachód słońca, bo jutro ma lać.
I miała rację. Zachód był teatralny – jakby ktoś zbyt mocno podkręcił kolory. Czerwień, pomarańcz, głęboki fiolet. Siedziałyśmy na ławce i nie mówiłyśmy nic. Czasem milczenie lepiej smakuje niż najpiękniejsze słowa.
***
Rano obudził nas deszcz. Ale nie taki zwyczajny. To był deszcz łagodny – jakby nie chciał przeszkadzać, tylko przypomnieć, że nie wszystko musi być słoneczne, żeby było piękne.
– Dzisiaj astronomia – rzuciła Ewa, siadając z kawą na parapecie. – Lecimy do Kopernika.
Spakowałyśmy się szybko – kurtki, parasole, termos z herbatą. Droga do Fromborka była zamglona, a świat za oknem wyglądał jak stara pocztówka. Wszystko miękkie, rozmyte, jakby ktoś lekko rozlał tusz na papierze.
Monumentalna katedra wznosiła się nad miastem. W środku pachniało kadzidłem i ciszą minionych wieków. Przeszłyśmy powoli przez nawę, rozmawiałyśmy półgłosem. Z wieży rozciągał się widok na zalew – spowity mgłą, niemal niewidoczny, ale obecny.
– On tu naprawdę patrzył w niebo – szepnęła Majka. – I zobaczył coś, czego nikt wcześniej nie widział.
– Może dlatego, że miał czas. I samotność – dodałam.
– I nikt mu nie kazał być „produktywnym” – dodała Ewa.
Spacerowałyśmy po wzgórzu, później po sadzie. Kupiłyśmy kilka, mokrych jeszcze od deszczu jabłek. Usiadłyśmy na ławce z widokiem na Zalew.
– Wiesz, że kiedyś myślałam, że życie to linia? – zaczęła Majka. – Szkoła, studia, praca, dzieci, emerytura.
– A teraz?
– Teraz myślę, że to raczej spirala. Wracasz ciągle w to samo miejsce, ale jesteś już trochę inna. I widzisz je z innej wysokości.
Prom z Fromborka do Krynicy Morskiej odpłynął wczesnym popołudniem. Zalew był spokojny jak tafla mleka. Siedziałyśmy na ławkach owinięte w ciepłe szale, z herbatą w kubkach termicznych.
– Pamiętasz ten moment, kiedy jako dziecko myślałaś, że świat kończy się na horyzoncie? – zapytała Majka, opierając głowę na moim ramieniu.
– Tak. I pamiętam moment, w którym zrozumiałam, że nie kończy się tam, tylko tam się zaczyna.
Prom dopłynął do Krynicy. Molo, stragany, lody, pokój z balkonem i widokiem na drzewa. Czyste powietrze. Leniwe psy na piasku. Szum.
Zatrzymałyśmy się w pensjonacie prowadzonym przez małżeństwo starszych ludzi – Danutę i Zdzisława. On – milczący, wiecznie z nożem do drewna w ręce. Ona – życzliwa, ale z rezerwą, jakby znała wszystkie historie i nie potrzebowała kolejnych.
Nasz pokój był prosty. Drewniane łóżka, firanki w żółte słoneczniki, stary kredens. Pachniało mydłem i sosną. Otworzyłyśmy okna. Do środka wpłynęło morze.
***
Pierwszy dzień minął na nicnierobieniu. Spacery po plaży. Kawa w kubkach, zakopane stopy w piasku. Zbieranie muszelek, jakbyśmy były dziećmi. Jedna z nich – różowa, jak paznokcie babci w latach 70. – została w mojej kieszeni na zawsze.
Wieczorem zaszłyśmy do smażalni, gdzie sandacz był podany na brązowym papierze, z frytkami i kapustą. Piliśmy piwo z sokiem malinowym. Ludzie wokół – para emerytów, rodzina z krzyczącym dzieckiem, samotny mężczyzna z książką.
– Wiesz – powiedziała Ewa – ja bym chciała tak raz: przyjechać tu, zostać i nikomu nie mówić, gdzie jestem.
– Myślisz, że nikt by nie szukał?
– Myślę, że niektórzy by szukali… aż w końcu by zapomnieli.
Po powrocie do pensjonatu, na werandzie, piliśmy herbatę z mięty. Danuta dołączyła do nas bez słowa.
– Ładny wieczór – powiedziała po dłuższej chwili. I została z nami przez całą ciszę.
***
Wczesnym rankiem pojechałyśmy rowerami na granicę. Na sam koniec Polski. Jechałyśmy przez las, mijając tylko kilku rowerzystów i starsze małżeństwo z kijkami nordic walking. Ścieżka prowadziła prosto. I nagle: znak. Koniec. Dalej już tylko Rosja, miedza, symbol.
Zatrzymałyśmy się. Stałyśmy chwilę bez słowa. Jakby granica zewnętrzna pozwoliła zajrzeć do tej wewnętrznej.
W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się na plaży… Próba kąpieli w morzu – zimna, śmieszna, pełna krzyków. Później zaszłyśmy do knajpki na śledzia w śmietanie i ziemniaki z koperkiem. Po obiedzie pisanie pocztówek do siebie sprzed lat. Napisałam do siedemnastoletniej mnie:
„Nie bój się niczego. Nawet tego, że się pogubisz. Właśnie wtedy coś odnajdziesz.”
Wieczorem, kiedy już myślałyśmy, że dzień się kończy, usłyszałyśmy muzykę. Okazało się, że niedaleko od naszego pensjonatu jest klub i dyskoteka. Skusiłyśmy się. Parkiet pełen był ludzi – starszych, młodszych, tańczących lepiej lub tylko z zapałem. Fajna muzyka – klasyczne disco i coś do kołysania się w rytmie letniego powietrza.
Zatańczyłyśmy z chłopakami, których poznaliśmy chwilę wcześniej – kończyli właśnie swój kilkudniowy pobyt.
– Jutro wracamy do domu – powiedział jeden z nich, Paweł. – Ale dzisiaj jeszcze zatańczę tyle, ile się da.
I tańczył – jakby jutra miało nie być. My też.
W nocy szliśmy razem przez miasto. Z promenady został tylko szmer rozmów i roztańczone światła. Żegnaliśmy się pod naszym pensjonatem. Chłopcy wrócili do swojej kwatery, a my – zmęczone, ale z uśmiechami – jeszcze chwilę siedziałyśmy na schodach werandy.
– To był dobry dzień – powiedziała Majka.
– Jak większość tych nieplanowanych – dodała Ewa.
Następnego dnia pożegnałyśmy Danutę, Zdzisława i Krynicę Morską. Za nami zostało morze, ale też coś jeszcze – lekkość. Jakbyśmy przez kilka dni oddychały czymś innym niż codzienność. Jakbyśmy przypomniały sobie, jak to jest po prostu być.
Autobus do Elbląga wyruszył punktualnie. Trasa była malownicza, a podróż zajęła nieco ponad godzinę. Majka czytała katalog kamieni półszlachetnych. Ja przeglądałam zdjęcia na ekranie aparatu – między innymi to z Tolkmicka, gdzie ona patrzy na mewę jakby rozmawiały. I to z Fromborka, gdzie jabłko w jej dłoni wygląda jak miniaturowa planeta.
– Pokaż to jeszcze raz – szepnęła, zaglądając przez moje ramię. – Z tego zrobimy wisior. Jabłko świata.
Wieczorem przyszedł czas na odpoczynek i przygotowania do drogi. Przed nami było ponad osiem godzin jazdy samochodem, a w sercach – śmiech, dobra energia i wspomnienia, które dodawały sił.
***
Kraków przywitał nas gorącym, miejskim powietrzem i dźwiękiem tramwajów, które znały nas lepiej niż niektórzy ludzie. Wróciłam do mieszkania na Dębnikach. Tego wieczoru rozpakowałam tylko jedno pudełko – to z muszlami. Ułożyłam je w białym naczyniu po babci, tym samym, które kiedyś wystawiłam na Allegro, ale nie znalazło kupca. Może dobrze.
W nocy nie spałam długo. Przeglądałam zdjęcia, obracałam w palcach mały bursztyn znaleziony w Krynicy i szkicowałam pierwsze projekty – długie, wąskie kolczyki inspirowane linią horyzontu w Suchaczu. Brzeg morza, który nigdy nie jest linią prostą, ale zawsze jest granicą.
Rano wpadła do mnie Majka – w lnianej sukience, z mokrymi włosami i torbą z materiałami.
– Chodź, robimy biżuterię. – Powiedziała z uśmiechem
– Zobacz, zrobiłam już „Linię Kadyn” i „Tolkmicko I”. – Odpowiedziałam, pokazując moje projekty.
Włączyłam płytę z jazzem, Majka rozłożyła narzędzia. Słońce weszło przez okno.
I tak siedziałyśmy przy pracy. Między nami rozmowy, zapach herbaty z miodem… Z każdego z tych dni – powstało coś. Kolczyk, wisiorek, zdjęcie, szkic. I coś jeszcze – może czułość, która zostaje w dłoniach.