Wrzesień, 2009
Tatry jesienią to zupełnie inna opowieść. Nie krzyczą zielenią ani nie tętnią życiem jak w czerwcu. We wrześniu cichną. Nabierają powagi. I każą się zatrzymać, chociaż na chwilę.
– To już nie jest czas zdobywania – powiedziała Ewa, gdy pakowaliśmy się w Krakowie. – To czas patrzenia.
Wyjechaliśmy rano, jak zwykle z Karolem za kierownicą. Auto sunęło znajomą trasą, radio cicho grało jazz, a rozmowa toczyła się leniwie – o pogodzie, o książkach, o tym, gdzie najlepiej zjeść po zejściu ze szlaku.
– Oscypki z żurawiną na Gubałówce. Koniec dyskusji – oznajmił Konrad, spoglądając w lusterko jakby w poszukiwaniu poparcia.
– Proszę cię… – westchnęła Ewa z przekąsem. – Może jeszcze bigos w kubku? Ja marzę o czymś estetycznym.
– Estetycznym, czyli czym? Jedzeniem z liścia?
Majka z tyłu wybuchnęła śmiechem.
– Byle nie z paproci, bo będziesz się domyślać smaku do grudnia.
Droga do Zakopanego minęła szybko. Plan był prosty: z Kir przez Dolinę Kościeliską na Ciemniak, potem Krzesanica, Małołączniak, Kopa Kondracka, i zejście przez Halę Kondratową.
Dolina przywitała nas zapachem świerków i lekką mgłą unoszącą się nad ścieżką. Poranek był chłodny, ale wciągaliśmy to powietrze jak najczystszą wodę.
– Wiesz, że jak się dobrze wpatrzeć, to te Wierchy faktycznie robią się czerwone? – zagaiła Majka, poprawiając czapkę robioną na drutach, która rzeczywiście wyglądała jak pamiątka z pracowni babci-artystki.
– To przez sit skucina. Roślina zmienia barwę jesienią – odparł Karol z tym swoim tonem człowieka, który naprawdę to wie.
– Sit skucina… – powtórzył Konrad. – I znowu zapomnę to za pięć minut. Dla mnie i tak wygląda to jakby ktoś polał góry malinowym winem.
Podejście na Ciemniak dało nam w kość. Dziewczyny szły z kijkami, równo i konsekwentnie. Chłopaki bez – choć pod koniec już z wyraźnym grymasem.
– Nie wiem, jak wy, ale ja czuję każdą kanapkę, którą zjadłem w sierpniu – jęknął Konrad, opierając się na głazie.
– To jedz mniej, a nie mów więcej – rzuciła Ewa i podała mu orzeszka z uśmiechem, który był mieszanką troski i lekkiej złośliwości.
Na grani zmieniło się wszystko. Świat zwolnił. Przestrzeń otwarła się bez ostrzeżenia. Tatry Zachodnie tonęły w świetle. Skały miały kolor stali, trawy rudziały, a niebo wydawało się tak blisko, że można było po nim głaskać chmury.
Przysiedliśmy na Krzesanicy. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Po prostu siedzieliśmy.
– Cisza to najpiękniejszy dźwięk Tatr – powiedziała Ewa cicho. – I nie da się jej usłyszeć, jeśli sam w sobie jesteś zbyt głośny.
Zrobiliśmy zdjęcie grupowe – jedno z tych z samowyzwalacza, gdzie zawsze ktoś zdąży mrugnąć. A potem portrety – Majka z rozwianymi włosami, Konrad udający filozofa, Karol próbujący wyglądać poważnie (i nieudolnie), ja – z aparatem na szyi. Ewa stała na tle nieba, z zamkniętymi oczami, jakby słuchała wiatru.
Zejście było spokojne. Małołączniak, potem Kopa Kondracka – jakby góry nas już znały i tylko odprowadzały do drzwi. Słońce cofało się za grań, cień zaglądał w doliny, robiło się chłodniej.
Na Hali Kondratowej – herbata z cytryną, gorące kubki w zmarzniętych dłoniach, rozmowy szeptem, żeby nie zakłócać zmierzchu.
– To było… inne – powiedziała Majka. – Spokojne. Ale takie, że chce się to zatrzymać.
Wieczorem w Zakopanem znaleźliśmy mały lokal z pizzą i grzanym winem. Karol – jako kierowca – poprosił o wodę z cytryną, ale nie przestał się uśmiechać, słuchając, jak opowiadamy o rękawiczkach (to ja je zapomniałam), o zgubionej mapie (to Konrad), i o tym, kto zjadł prowiant jeszcze przed południem (wszyscy, tylko się nie przyznali).
Wrzesień 2009 zostawił w nas coś innego niż czerwiec. Nie euforię, lecz ciszę. Ukojenie. To złote światło, które oświetlało zbocza Czerwonych Wierchów, zdawało się wsiąknąć w nas – zostać na dłużej.
Nie potrzebowaliśmy już adrenaliny. Tylko obecności. Równych kroków. I świadomości, że w tym milczeniu jesteśmy razem.
I że jeszcze wrócimy.