jolantastrazyc.pl
  • Strona główna
  • Kontakt
  • Podróże
  • Fotografia
  • Wspomnienia
  • Warto przeczytać
  • Wydarzenia
Category:

Wspomnienia

Wspomnienia

Czerwone Wierchy – wrześniowe światło w Tatrach

by Jolanta Strażyc 2025-09-20

Wrzesień, 2009

Tatry jesienią to zupełnie inna opowieść. Nie krzyczą zielenią ani nie tętnią życiem jak w czerwcu. We wrześniu cichną. Nabierają powagi. I każą się zatrzymać, chociaż na chwilę.

– To już nie jest czas zdobywania – powiedziała Ewa, gdy pakowaliśmy się w Krakowie. – To czas patrzenia.

Wyjechaliśmy rano, jak zwykle z Karolem za kierownicą. Auto sunęło znajomą trasą, radio cicho grało jazz, a rozmowa toczyła się leniwie – o pogodzie, o książkach, o tym, gdzie najlepiej zjeść po zejściu ze szlaku.

– Oscypki z żurawiną na Gubałówce. Koniec dyskusji – oznajmił Konrad, spoglądając w lusterko jakby w poszukiwaniu poparcia.

– Proszę cię… – westchnęła Ewa z przekąsem. – Może jeszcze bigos w kubku? Ja marzę o czymś estetycznym.

– Estetycznym, czyli czym? Jedzeniem z liścia?

Majka z tyłu wybuchnęła śmiechem.

– Byle nie z paproci, bo będziesz się domyślać smaku do grudnia.

Droga do Zakopanego minęła szybko. Plan był prosty: z Kir przez Dolinę Kościeliską na Ciemniak, potem Krzesanica, Małołączniak, Kopa Kondracka, i zejście przez Halę Kondratową.

Dolina przywitała nas zapachem świerków i lekką mgłą unoszącą się nad ścieżką. Poranek był chłodny, ale wciągaliśmy to powietrze jak najczystszą wodę.

– Wiesz, że jak się dobrze wpatrzeć, to te Wierchy faktycznie robią się czerwone? – zagaiła Majka, poprawiając czapkę robioną na drutach, która rzeczywiście wyglądała jak pamiątka z pracowni babci-artystki.

– To przez sit skucina. Roślina zmienia barwę jesienią – odparł Karol z tym swoim tonem człowieka, który naprawdę to wie.

– Sit skucina… – powtórzył Konrad. – I znowu zapomnę to za pięć minut. Dla mnie i tak wygląda to jakby ktoś polał góry malinowym winem.

Podejście na Ciemniak dało nam w kość. Dziewczyny szły z kijkami, równo i konsekwentnie. Chłopaki bez – choć pod koniec już z wyraźnym grymasem.

– Nie wiem, jak wy, ale ja czuję każdą kanapkę, którą zjadłem w sierpniu – jęknął Konrad, opierając się na głazie.

– To jedz mniej, a nie mów więcej – rzuciła Ewa i podała mu orzeszka z uśmiechem, który był mieszanką troski i lekkiej złośliwości.

Na grani zmieniło się wszystko. Świat zwolnił. Przestrzeń otwarła się bez ostrzeżenia. Tatry Zachodnie tonęły w świetle. Skały miały kolor stali, trawy rudziały, a niebo wydawało się tak blisko, że można było po nim głaskać chmury.

Przysiedliśmy na Krzesanicy. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Po prostu siedzieliśmy.

– Cisza to najpiękniejszy dźwięk Tatr – powiedziała Ewa cicho. – I nie da się jej usłyszeć, jeśli sam w sobie jesteś zbyt głośny.

Zrobiliśmy zdjęcie grupowe – jedno z tych z samowyzwalacza, gdzie zawsze ktoś zdąży mrugnąć. A potem portrety – Majka z rozwianymi włosami, Konrad udający filozofa, Karol próbujący wyglądać poważnie (i nieudolnie), ja – z aparatem na szyi. Ewa stała na tle nieba, z zamkniętymi oczami, jakby słuchała wiatru.

Zejście było spokojne. Małołączniak, potem Kopa Kondracka – jakby góry nas już znały i tylko odprowadzały do drzwi. Słońce cofało się za grań, cień zaglądał w doliny, robiło się chłodniej.

Na Hali Kondratowej – herbata z cytryną, gorące kubki w zmarzniętych dłoniach, rozmowy szeptem, żeby nie zakłócać zmierzchu.

– To było… inne – powiedziała Majka. – Spokojne. Ale takie, że chce się to zatrzymać.

Wieczorem w Zakopanem znaleźliśmy mały lokal z pizzą i grzanym winem. Karol – jako kierowca – poprosił o wodę z cytryną, ale nie przestał się uśmiechać, słuchając, jak opowiadamy o rękawiczkach (to ja je zapomniałam), o zgubionej mapie (to Konrad), i o tym, kto zjadł prowiant jeszcze przed południem (wszyscy, tylko się nie przyznali).

Wrzesień 2009 zostawił w nas coś innego niż czerwiec. Nie euforię, lecz ciszę. Ukojenie. To złote światło, które oświetlało zbocza Czerwonych Wierchów, zdawało się wsiąknąć w nas – zostać na dłużej.

Nie potrzebowaliśmy już adrenaliny. Tylko obecności. Równych kroków. I świadomości, że w tym milczeniu jesteśmy razem.

I że jeszcze wrócimy.

2025-09-20 8 komentarzy
2 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Lato w mieście

by Jolanta Strażyc 2025-07-20

Lipiec – sierpień 2008

To był mój czas w Krakowie. Miasto, które kocham za jego energię, piękno i dostępność wszystkiego – dosłownie w zasięgu spaceru. Nie trzeba wynajmować taksówki, żeby odwiedzić Wawel, Rynek, Kazimierz czy Podgórze. Mimo turystów, lato w Krakowie zawsze miało dla mnie swój niepowtarzalny urok.

Znam dobrze te miejsca, gdzie można dobrze zjeść, napić się wyśmienitej kawy albo gorącej czekolady. Wiem, które galerie są warte uwagi, gdzie można znaleźć artystyczne ubrania, a gdzie zatańczyć lub odkryć coś inspirującego…

– Masz jakieś plany urlopowe? – zapytała Majka, wchodząc bez pukania jak zwykle. Trzymała kubek z kawą i miała na sobie lnianą sukienkę, którą chyba sama przerobiła ze spódnicy z second-handu.

– Nie mam. Zostaję z moim balkonem, miętą w doniczce i Krakowem – odpowiedziałam, przeciągając się na sofie.

Za oknem śpiewały ptaki. W powietrzu unosił się zapach nagrzanych dachów, kurzu i jaśminu. Lato w Krakowie miało w sobie coś miękkiego i powolnego, jak piosenka grana na gramofonie.

Miasto jeszcze spało, ale my już planowałyśmy dzień. Pilates o ósmej, potem śniadanie…

– A potem? – Majka podniosła brwi.

– Praca. Biżuteria nie zrobi się sama. A wieczorem Kazimierz?

Skinęła głową. To był nasz rytuał.

Kiedy ludzie wyjeżdżali, my zostawałyśmy. Nie z przymusu – z wyboru. W lipcu i sierpniu Kraków był pełen muzyki, sztuki i światła. Chodziłyśmy na koncerty organowe, słuchałyśmy barokowych akordów w chłodnych wnętrzach kościołów. Albo odwiedzałyśmy wystawy…

W jeden z takich wieczorów, kiedy niebo było różowe jak sorbet, spotkaliśmy się z Karolem i Konradem. Informatycy, zawsze pełni anegdot, jakby mieli w głowie archiwum najdziwniejszych historii z Internetu.

– Kazimierz, panie i panowie? – zaproponował Karol, rozciągając słowo z teatralnym namaszczeniem.

Szliśmy powoli przez Rynek, a potem uliczkami, które pachniały lipą i smażonymi plackami z budki przy Szerokiej. W Alchemii zamówiliśmy cydr. W Singerze, gdzie stoliki zrobione były z maszyn do szycia, rozmawialiśmy o kinie i wspomnieniach.

Poranki były proste. Słońce sączyło się przez rolety. Śniadanie – zwykle jogurt z owocami, czasem kanapki z pastą z bakłażana z pobliskiego baru wege. Praca nad biżuterią od 10:00 – Majka nawlekała koraliki, ja szkicowałam nowe wzory, robiłam zdjęcia, opisywałam produkty.

Około 13:00 wychodziłyśmy na lunch. Restauracja tuż za rogiem miała mały ogródek, stoliki pod winoroślą i menu zmieniane co tydzień. Jedzenie było smaczne, zdrowe i niedrogie. A chwila przerwy – prawdziwym luksusem.

– Kiedyś zrobimy z tego książkę – powiedziała Majka, jedząc zupę z soczewicy. – Te nasze wakacje w mieście, z biżuterią, Kazimierzem i cydrem.

– Z dialogami i przygodami? – zapytałam.

– Koniecznie.

Spojrzałyśmy na siebie i wiedziałyśmy, że kiedyś to napiszemy. A może właśnie piszemy – dzień po dniu, spacer po spacerze. Lato 2008 w Krakowie. Letnie miasto. Letnie życie.

Targ o świcie i rozmowy przy kawie

Kiedy inni jeszcze spali, my już stałyśmy na placu Nowym, otulone lekkim chłodem poranka. Była niedziela – dzień, który na Kazimierzu znaczył coś więcej niż koniec tygodnia. To był dzień łowów.

– Mam przeczucie, że dziś znajdę coś wyjątkowego – powiedziała Majka, zerkając na mnie z figlarnym uśmiechem.

– Sukienkę czy inspirację do kolczyków? – zaśmiałam się.

– Może jedno i drugie. Albo naszyjnik z lat 70. Tak bardzo chcę coś z duszą.

Słońce dopiero zaczynało wspinać się ponad dachy kamienic. Plac był w półcieniu, a na kramach lśniły klamry, broszki, wisiorki i guziki, które pamiętały inne czasy. Między stoiskami krążyli ludzie – niektórzy ubrani w grube swetry, jakby przyszli tu przypadkiem, inni wystylizowani jak z magazynu mody vintage.

Pod jednym z parasoli znalazłam wełnianą marynarkę – zieloną jak mech, pachnącą naftaliną i czasem.

– W tej mogłabym wystąpić na spotkaniu autorskim – mruknęłam, mierząc ją na siebie.

– To już chyba czwarty raz, jak mówisz o pisaniu książki – zauważyła Majka.

– Może właśnie dlatego, że piszę ją cały czas, tylko jeszcze nie przelałam jej na papier.

Z uśmiechem przeszłyśmy do kolejnego stoiska. Po godzinie torby były pełne, a my – głodne i gotowe na drugie śniadanie.

W kawiarni obok Alchemii znalazłyśmy stolik przy otwartym oknie. Ściana z cegły, drewniany parapet, kot śpiący na krześle obok.

– Zostańmy tu chwilę dłużej – powiedziała Majka. – Tu się myśli lepiej.

Zamówiłyśmy kawę z mlekiem i chałkę z konfiturą różaną. Czas płynął powoli… Wokół nas rozbrzmiewały rozmowy – po polsku, angielsku, niemiecku. Kraków był wielojęzyczny nawet w niedzielny poranek.

– Wiesz co lubię najbardziej w tym mieście? – zaczęłam.

– Zapach piekarni na Starowiślnej? – strzeliła.

– To też. Ale chyba to, że nic nie musisz, a wszystko możesz.

– I że jak nie pojedziesz na wakacje, to nikt nie mówi, że coś cię omija.

– Bo tu jesteśmy – na wakacjach. W swoim rytmie. Bez presji i mamy cały dzień przed sobą.

Złoto w deszczu

Deszcz zaczął padać tuż po południu. Najpierw cicho, nieśmiało, jakby sprawdzał, czy może. Potem z każdą minutą coraz śmielej – stukając o parapety, rozlewając się po szybach i ulicach jak herbata na za małej serwetce.

– Deszcz w sierpniu to nie katastrofa. To prezent – powiedziała Majka, odkładając narzędzia na stół.

W pokoju unosił się zapach metalu i lawendy z olejku, który dodałam rano do kominka aromaterapeutycznego. Pracownia była mała, ale miała wszystko, czego potrzebowałyśmy: jasne światło, półki z materiałami, pudełka pełne koralików i srebrnych drucików, i dwa krzesła, które pamiętały lepsze czasy – ale i tak były nasze.

– Dziś nie chce mi się tworzyć – westchnęłam. – Chyba tylko siedzieć, patrzeć i być.

– I to też jest sztuka – mruknęła Majka. – Usiądź. Robię herbatę.

Zasłoniłyśmy zasłony tylko do połowy, żeby widzieć, jak deszcz kapie na świat. Liście kasztanowców za oknem tańczyły, krople ściekały po szybie, a w radiu cicho grał stary Cohen.

– W takich chwilach czuję, że żyję – powiedziałam. – Nic się nie dzieje, ale wszystko jest.

Usiadłyśmy na podłodze, oparłyśmy się plecami o ścianę.

– Pamiętasz tę klientkę z Wrocławia? – zaczęła nagle Majka. – Tę, która kupiła nasze kolczyki i napisała, że czuje się w nich jak rusałka?

– Pamiętam! Powiedziała, że od pięciu lat nie założyła nic, co ją tak cieszyło.

– W takich momentach myślę, że to, co robimy, ma sens. Nie tylko koraliki, nie tylko druciki. To coś więcej. To zaklinanie codzienności.

– Jak pisanie – dodałam. – Małe czary w zwykłych dniach.

Wypiłyśmy herbatę z imbirem i miodem. Deszcz bębnił o parapet, świat był odrobinę bardziej miękki, jakby zanurzony w welonie. Praca mogła poczekać. Inspiracja też.

Wieczorem poszłyśmy do mnie – z winem, notesami i marzeniami.

– Napisz to – powiedziała Majka, kiedy rozmawiałyśmy o naszych codziennych rytuałach, przyjaciołach i wieczorach na Kazimierzu.

– Piszę przecież – odpowiedziałam, sięgając po długopis. – Tylko jeszcze nie wiedziałam, że to może być książka.

Kino i co potem

Na elewacji Pałacu Pod Baranami światło odbijało się od starych szyb. Było późne popołudnie, lato w swojej pełni, ale nie gorące – raczej łagodne, wietrzne, jakby miasto brało głęboki oddech przed kolejnym rozdziałem dnia.

– Lubisz filmy nieme? – zapytał Karol, idąc obok mnie z dłonią w kieszeni.

– Lubię ciszę między obrazami – odpowiedziałam. – Bo ona mówi więcej niż dialogi.

Majka i Konrad szli przed nami, śmiejąc się z czegoś. Krótka sukienka Majki falowała przy każdym kroku, a Konrad – jak zawsze – miał przy sobie aparat, nawet do kina. „Na wypadek światła”, mawiał.

W kinie pachniało kurzem, drewnem i popcornem, ale tym prawdziwym, bez karmelowej przesady. Sala była półmroczna, chłodna. Zajęliśmy miejsca w trzecim rzędzie, pośrodku. Ekran był jak rama – gotowa przyjąć świat.

Wybraliśmy film z lat 20. – surrealistyczny, pełen dziwności, krzywych kadrów, postaci z cieniem na pół twarzy. A do tego – muzyka na żywo. Pianistka, która grała obok ekranu, poruszała się tak, jakby każda nuta była emocją ukrytą w obrazie.

Czułam, jak z każdą minutą zapadam się w świat pozbawiony słów, ale przepełniony znaczeniami. Szeptaliśmy do siebie tylko raz, na początku.

– Wyjątkowe, prawda? – powiedział Karol.

– Jak senny pamiętnik – odpowiedziałam.

Gdy światło wróciło na salę, nikt nie wstał od razu. Jeszcze przez chwilę zostaliśmy w ciszy, przesiąknięci historią, jak tkanina zapachem dymu.

Po seansie wyszliśmy na Rynek. Niebo było grafitowe, z różowym brzegiem. Wiatr pachniał deszczem, ale jeszcze nie padało.

– Idziemy do mnie? – zapytałam.

– A wino masz? – odpowiedziała Majka bez namysłu.

– Zawsze.

W mieszkaniu zapaliłam świece. Okna uchyliłam, żeby wpuścić wieczór. Stół nakryłam przypadkiem – deską do krojenia, kilkoma talerzykami, butelką czerwonego wina. I kieliszki, każdy z innej parafii.

Rozmawialiśmy. O filmie. O sztuce. O tym, czy lepiej mówić, czy słuchać.

– To niesamowite, że można tyle powiedzieć obrazem – westchnął Konrad. – Bez jednego słowa.

– Czasem to, czego nie mówisz, jest ważniejsze niż to, co powiedziałeś – dorzuciła Majka, popijając łyk wina.

– Jak z biżuterią – dodałam. – Ona też nie mówi, ale potrafi opowiedzieć, kim jesteś.

Śmialiśmy się, milczeliśmy, słuchaliśmy siebie nawzajem. Czas przestał być ważny. W tle cicho grał Miles Davis. Świece gasły powoli, jedna po drugiej.

Karol spojrzał na mnie, gdy reszta na chwilę zamilkła.

– To był jeden z tych wieczorów, które pamięta się przez lata – powiedział.

– I których nie można zaplanować – dodałam.

Kraków spał za oknem. A my byliśmy dokładnie tam, gdzie trzeba.

Dobczyce. Niedziela, która się nie spieszy

Zbiórka była o dziewiątej pod moim blokiem. Jak zwykle Majka miała najwięcej do spakowania, choć zarzekała się, że „tylko kocyk, kapelusz i lemoniada w butelce”. Przyszła jednak z torbą większą od siebie i uśmiechem, który zapowiadał dobry dzień.

Karol podjechał swoją przestronną, ciemnoszarą Hondą, która z zewnątrz wyglądała jak auto rozsądnego człowieka, ale w środku miała duszę kogoś, kto lubi przygody i nieplanowane postoje.

– Gotowi? – zapytał, odchylając okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy.

– Zawsze – odpowiedział Konrad, wskakując na miejsce pasażera.

Z tyłu siedziałyśmy z Majką – jak dwie nastolatki na szkolnej wycieczce. Jechało się lekko, przez wiatr w uchylonych oknach i śmiech, który co chwila wybuchał między nami, przerywany tylko komentarzami Karola o stylu jazdy innych kierowców.

Za Myślenicami zrobiło się zielono. Las stawał się coraz gęstszy, powietrze – świeższe. A kiedy dotarliśmy do działki Karola – tej jego enklawy przy dobczyckim zalewie – czas jakby przystanął.

– I to jest właśnie mój ulubiony moment – powiedział, otwierając bagażnik. – Cisza, jezioro, święty spokój.

Domek był prosty, drewniany, z dużym tarasem, na którym słońce układało mozaikę z cieni. Rozłożyliśmy koce pod jabłonią. Ktoś przyniósł książkę, ktoś inny wziął sudoku. Ale głównie po prostu leżeliśmy. Patrzyliśmy w niebo. Milczeliśmy.

Majka zasnęła w pół słońcu, pół cieniu, z jedną ręką na brzuchu, jakby trzymała sen, żeby nie uciekł. Karol czytał Kunderę. Konrad bawił się starą lustrzanką, próbując uchwycić odbicia liści na wodzie. A ja… ja byłam po prostu wdzięczna za ten piękny słoneczny dzień.

– Tu nic nie trzeba – powiedziałam cicho.

– Właśnie dlatego chce się być – odpowiedział Karol.

Po południu przeszliśmy się nad wodę. Zalew był spokojny, bez tłumów. Szliśmy boso po kamieniach, a potem usiedliśmy na brzegu z nogami zanurzonymi po kostki. Ktoś rzucił kamieniem na wodę – zrobił cztery odbicia. Ktoś zaśmiał się z jakiegoś wspomnienia. Ktoś powiedział: „Chciałbym, żeby każda niedziela była taka”.

Kiedy zaczęło się ściemniać, wróciliśmy na działkę. Karol rozpalił grilla, a Majka podała sałatkę z granatem, bo „nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się kolor”. Było prosto: warzywa, grillowany ser, kromki chleba z masłem czosnkowym.

– A może zagramy w kalambury? – zaproponował Konrad, zawsze ten od pomysłów między śmiechem a zmierzchem.

Gra przerodziła się w opowieści. A opowieści – w śpiewanie piosenek z czasów, gdy jeszcze wszystko było przed nami. Kiedy noc zapadła, na działce zrobiło się cicho. Siedzieliśmy przy gasnącym ogniu, oparci o siebie, jakbyśmy trzymali ten dzień, żeby nie odszedł za szybko.

W drodze powrotnej było cicho. Siedziałam z tyłu z głową opartą o szybę. Miasto zbliżało się powoli – światełka, dźwięki, puls nocnego Krakowa.

– Fajnie, że jeździmy razem – powiedział Konrad.

– Nam zawsze wychodzi – mruknęła Majka z tyłu, półprzytomna.

Uśmiechnęłam się. Bo to prawda. Nie trzeba było wiele. Tylko trochę przestrzeni, trochę natury i tych samych ludzi, z którymi życie zawsze smakuje lepiej.

Włoski wieczór przy Mikołajskiej

– Tylko jedna pizzeria wchodzi w grę – powiedziała Majka, zakładając okulary przeciwsłoneczne, chociaż słońce już dawno skryło się za kamienicami.

– Cyklop? – zapytałam, udając zaskoczenie.

– A jaka inna?! Tam pizza smakuje jak we Florencji, tylko lepiej, bo w Krakowie – dodała z uśmiechem, który oznaczał jedno: będzie dobrze.

Spotkaliśmy się przy Małym Rynku i razem ruszyliśmy w stronę Mikołajskiej. Karol prowadził nas pewnym krokiem, jakby znał ten lokal od zawsze. Konrad szedł z tyłu, robiąc zdjęcia witrynom i ludziom przy stolikach – on zawsze widział więcej.

– Lubię to miejsce – mruknął Karol. – Niby ukryte, ale zawsze trafiamy.

Cyklop z zewnątrz wygląda niepozornie. Ale gdy przejdziesz przez pierwszy próg, mija cię zapach ciasta, czosnku, bazylii i ognia. Dwie sale – jedna głośna, gwarna, pełna gości i rozmów, a druga – jak mała tajemnica. Wybór był oczywisty.

Usiedliśmy przy stoliku blisko pieca. Płomienie lizały wnętrze jakiegoś innego świata. Widzieliśmy, jak nasze pizze rosną, rumienią się, stają się sztuką.

– Wiesz, że to miejsce ma swoją magię? – powiedział Karol. – Tu wszystko smakuje intensywniej. Nawet piwo.

– I rozmowy – dodałam. – Też mają inny smak.

Zamówiliśmy cztery różne pizze – każda inna jak my. Moja była z rukolą i prosciutto, Konrad wybrał klasykę z pieczarkami, Majka coś z serem gorgonzola i gruszką, a Karol – pikantną, bo „życie ma mieć ogień”.

Jedliśmy powoli, dzieląc się kawałkami i historiami. Śmialiśmy się z minionej niedzieli w Dobczycach, z Konradowych zdjęć, na których Majka wyglądała jak postać z filmu, i z Karolowego przejęcia, gdy grill nie chciał zapłonąć.

– Pizza z pieca, rozmowy przy winie i dobre światło – mruknął Konrad. – To jest mój ideał wieczoru.

– Jeszcze espresso – dodała Majka. – Perfekcyjne. Tu zawsze takie jest.

Kelnerka przyniosła nam kawę. Aromatyczna, gęsta, podana z małą szklanką wody. Wzięłam łyk i przez chwilę zamknęłam oczy. Byłam w Mediolanie, Rzymie, Wenecji. Ale najpiękniejsze było to, że byłam w Krakowie – z ludźmi, których kocham.

Wieczór rozciągał się jak ciasto – cienko, ale mocno, trzymając nas razem. Kiedy wyszliśmy na ulicę, miasto już cichło. Światła odbijały się od mokrej kostki brukowej, a my szliśmy w stronę tramwaju, rozgadani, uśmiechnięci, spokojni.

– Powinniśmy częściej tak… bez okazji – powiedziała Majka, patrząc na mnie.

– To była właśnie okazja – odpowiedziałam. – Że jesteśmy.

2025-07-20 6 komentarzy
4 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

W sercu Tatr – czerwcowa wyprawa z przyjaciółmi

by Jolanta Strażyc 2025-06-20

Czerwiec, 2008

Nie trzeba czekać na wakacje, by poczuć smak gór. Czerwcowe Tatry – spokojniejsze, mniej zatłoczone, jakby bardziej autentyczne. Gdy inni dopiero planują urlopy, my już wyruszamy.

– Nie chcę się przeciskać między tłumami w sierpniu – mówiłam, pakując plecak. – Czerwiec jest dla ludzi z wyobraźnią.

Wyruszyliśmy z Krakowa, piątką przyjaciół po czterdziestce, ale z energią, której mógłby nam pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. Samochód Karola – ciemny, duży i wygodny – pomieścił nas wszystkich i nasze plecaki. Marka auta umknęła mi z pamięci, ale nie podróż.

– Wzięliście na pewno wszystko? – zapytał Konrad, kiedy jeszcze staliśmy przed blokiem.

– A ty wziąłeś poczucie humoru? – rzuciła Majka, mrugając.

– To ja mam zawsze na pokładzie – odpowiedział z uśmiechem.

Majka – artystyczna dusza, z bransoletkami własnego wyrobu, które dźwięczały lekko przy każdym ruchu. Ewa – malarka z Elbląga, wiecznie zamyślona, ale z takim spojrzeniem, jakby dostrzegała barwy tam, gdzie inni widzą tylko szarość. Karol i Konrad – informatycy, zaskakująco dobrze odnajdujący się poza światem ekranów i kodów. I ja – z aparatem, który od lat był moim trzecim okiem i przedłużeniem mojej dłoni.

Nasza wędrówka rozpoczęła się w Kuźnicach. Szlak przez Dolinę Jaworzynki wiódł łagodnie pod górę, potem coraz ostrzej, aż na Halę Gąsienicową.

– Czuję już w nogach każdy kilometr – westchnęła Ewa, kiedy wyłoniło się schronisko Murowaniec.

– Ale za to jaka nagroda! – odpowiedział Karol, zaciągając się zapachem herbaty, który unosił się nad stołówką.

Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę – herbata, kanapki i kilka zdjęć. Potem Czarny Staw Gąsienicowy – lustrzana tafla, odbijająca szczyty jakby z innego świata.

– Tu musimy się zatrzymać – powiedziałam, już wyciągając aparat.

– To ty ustawiaj, my będziemy pozować – śmiała się Majka, wdrapując się na głaz.

Zrobiliśmy całą sesję zdjęciową – śmiech, wygłupy, a potem momenty ciszy, zapatrzenia. Potem ruszyliśmy w stronę Zawratu. Trasa już poważniejsza – łańcuchy, ekspozycja.

– Kto się boi wysokości, niech teraz się przyzna – zażartował Konrad, ale w jego głosie pobrzmiewało napięcie.

Szliśmy ostrożnie, uważnie. Gdy wreszcie dotarliśmy na przełęcz, otworzył się przed nami widok, który – jak mówiła Ewa – namalowałoby nawet beztalencie.

Deszcz złapał nas dopiero w drodze do Doliny Pięciu Stawów. Kamienie błyszczały jak szkło, ścieżka ślizgała się pod nogami. Ale wiedzieliśmy, że w schronisku czeka na nas rezerwacja – dokonana z wyprzedzeniem, jak przystało na kogoś, kto planuje z głową.

– Dwa pokoje – potwierdziłam z ulgą recepcjonistce. – Dla dziewczyn i chłopaków.

Wieczorem usiedliśmy przy długim stole. Schroniskowa kolacja – skromna, ale po całym dniu smakowała jak w restauracji z gwiazdką Michelin.

– Za to, że jeszcze umiemy się cieszyć deszczem – wzniósł kubek Karol.

– Za przyjaźń – dodała Ewa, patrząc gdzieś za okno, w stronę gór, które właśnie otulała mgła.

Poranek w Dolinie Pięciu Stawów

Gdy obudziłam się nad ranem, świat był jeszcze cichy, jakby góry wstrzymały oddech. Okno w pokoju dziewczyn było zaparowane – wilgoć po wczorajszym deszczu wciąż wisiała w powietrzu. Ewa siedziała już na parapecie, zapatrzona w dal.

– Nie mogłam spać – szepnęła. – Jak się budzisz w takim miejscu, to czujesz się… prawdziwa.

Zeszliśmy na śniadanie – jajka na twardo, herbata i chleb z dżemem. Prosto, ale wystarczająco. Konrad próbował żartować o górskiej diecie cud, ale jego myśli były już kilka kilometrów dalej.

– Dzisiaj Siklawa, tak? – upewnił się, odgryzając kęs bułki. – Huk wody na dzień dobry.

– Tylko nie próbuj się kąpać – odparła Majka. – Jeszcze cię porwie i zrobisz karierę jako tatrzański topielec.

– Tylko pod warunkiem, że ktoś zrobi mi zdjęcie – mruknął i spojrzał na mnie znacząco.

Wyruszyliśmy przed ósmą. Ścieżka była jeszcze mokra, pachniała nocą, deszczem i świerkami. Siklawa – wodospad, który rozdzierał ciszę jak krzyk. Staliśmy w zachwycie, pozwalając, by jego huk przemywał nasze myśli.

– To nie jest tylko woda – powiedziała Ewa. – To czas, który spada z góry.

Schodziliśmy wzdłuż Doliny Roztoki, towarzyszył nam potok o tej samej nazwie – szumiący, opowiadający coś po swojemu. Po godzinie marszu dotarliśmy do schroniska Roztoka. Drewniane ściany pachniały żywicą. Słońce znów wychodziło zza chmur – czerwiec przypomniał sobie, że powinien być łaskawy.

Zasiedliśmy na ławkach przed schroniskiem. Brydżowe karty, termos z kawą, śmiech, rozmowy, które tylko przyjaciołom wolno prowadzić bez skrępowania.

– Wiesz, że to nasze schroniskowe SPA? – zażartował Karol. – Sauna z plecaków, masaż z potu i cisza terapeutyczna.

– A jak dodasz brydża, to już luksus pełną gębą – dodała Majka, tasując karty.

Czas płynął powoli. Nie śpieszyliśmy się – tu nikt nie gonił. Kiedy zrobiło się chłodniej, wróciliśmy do środka. Kominek nie grzał, ale ciepło między nami wystarczyło. Wieczorem przegadaliśmy pół nocy – o książkach, o życiu, o tym, co zostało z młodości, a co dopiero nadchodzi.

Ku Morskiemu Oku

Następnego ranka opuściliśmy Roztokę. Najpierw przez las, potem asfaltem – tym, który przypominał o czymś, czego nie da się przemilczeć.

Zza zakrętu wyłonił się zaprzęg konny. Dwa konie, spocone, z opuszczonymi łbami, ciągnęły wóz pełen turystów. Dzieci machały do nas wesoło, ale my nie odpowiadaliśmy. Widok boli. Wszyscy to czuliśmy.

– Nie mogę na to patrzeć – powiedziała Ewa cicho. – Każdy krok tych koni to dla mnie krzyk.

– I nic się nie zmienia – dodał Karol. – Co roku ta sama historia. Górskie widoki i miejski wyzysk.

Szliśmy dalej, w ciszy. Dopiero przy Morskim Oku wróciła lekkość.

Jezioro jak z bajki – gładkie, spokojne, w nim odbicie nieba i granitowych ścian. Majka rzuciła plecak i zaczęła się rozglądać za idealnym miejscem na zdjęcia.

– Na ten głaz! – krzyknęła. – Tam będą idealne ujęcia!

– Tylko nie spadnij – zawołał Konrad, przejmując ode mnie aparat. – Chcę cię sfotografować, nie ratować!

Śmialiśmy się, jakby góry rozładowały wszystkie napięcia. Pozowaliśmy, robiliśmy zdjęcia, komentowaliśmy nasze miny i pozowane dramaty. Potem ruszyliśmy ku Czarnemu Stawowi pod Rysami – ciemniejszemu, bardziej dzikiemu. Milknącemu.

– To jest miejsce do bycia w sobie – szepnęła Ewa. – Nie dla rozmów. Tylko dla oddechu.

Stanęłam na kamieniu. Konrad zrobił mi zdjęcie – jedno z tych, które mam do dziś. Spojrzenie w dal, twarz skupiona, cisza gór wpisana w kadr.

Powrót

Zeszliśmy do Białki Tatrzańskiej – zmęczeni, ale pełni wrażeń. W dolinie czekał bus, który zawiózł nas z powrotem do Zakopanego po samochód. Po drodze jeszcze pizza i piwo – kierowca, wiadomo, trzeźwy, (choć lubi piwo). Ale bezpieczeństwo ponad wszystko.

– Na zdrowie, za nasze kolana – powiedziała Majka, unosząc szklankę.

– I za to, że góry jeszcze chcą nas nosić – dodał Karol.

Czerwiec 2008 został w nas na zawsze. Nie tylko na zdjęciach. Został w opowieściach, które wracają przy ognisku, przy winie, przy przypadkowym spotkaniu. Góry się nie zmieniają – ale my już wtedy wiedzieliśmy, że to, co najważniejsze, zdarzyło się właśnie tam. Na tych ścieżkach. W tej piątce.

Byliśmy razem. I góry były nasze.

2025-06-20 7 komentarzy
3 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Kiedy wszystko wydaje się możliwe

by Jolanta Strażyc 2025-05-20

Jesienią 2006 roku wystawiłam na Allegro kilka lat życia. Sprzedawałam książki, bibeloty, drobiazgi – wszystko, co nagromadziłam przez lata. Z każdym przedmiotem czułam się jak archeolog własnej przeszłości. Każda rzecz była artefaktem. Lustro, w którym kiedyś odbijała się twarz mojej matki, zanim sama nią zostałam. Pęknięta patera po babci – z charakterem i historią. Książki… Tyle książek! Zostawiłam może dziesięć. Te, które pachniały duszą, nie tylko drukiem.

Reszta – poszła w świat. Ludzie kupowali moje rzeczy i moje wspomnienia, nie wiedząc, co trzymają w rękach. A ja – traciłam wagę. Nie ciała. Pamięci.

Pod koniec kwietnia 2007 roku było już po wszystkim. Zyskałam przestrzeń, trochę pieniędzy i, co najważniejsze, święty spokój. Po kilku miesiącach monotonnej pracy poczułam, że potrzebuję odmiany – czegoś świeżego i inspirującego. I wtedy zadzwoniła Majka.

Z Majką znałyśmy się od czasów liceum. Nasza przyjaźń była jak stary, rozciągnięty sweter – może trochę znoszony, ale wciąż ciepły i nie do wyrzucenia. Kiedy zaproponowała wyjazd do swojej kuzynki Ewy, nie wahałam się ani chwili. Elbląg był tylko punktem wypadowym. Prawdziwym celem – Zalew Wiślany.

***

Wyjechałyśmy chwilę po dziewiątej. Kraków powoli budził się do życia – światła sygnalizacji odbijały się w szybach tramwajów, a powietrze pachniało jeszcze chłodnym porankiem. Silnik zamruczał cicho, kiedy Majka wrzuciła pierwszy bieg.

– Siedem godzin, jeśli nie utkniemy gdzieś w remoncie – rzuciła, poprawiając okulary przeciwsłoneczne.

– Plus godzina na odpoczynek. Wiadomo – uśmiechnęłam się, zapinając pas.

Mijaliśmy znajome ulice, które z każdą minutą wydawały się coraz bardziej odległe. Za granicami miasta krajobraz rozciągał się spokojnie – zielone pola, rzepaki na horyzoncie, stacje benzynowe jeszcze senne. Słońce wspinało się leniwie na niebo, obiecując ciepły, łagodny dzień.

Zatrzymałyśmy się po drodze w przydrożnej gospodzie gdzieś za Radomiem. Drewniane ławy, kraciasty obrus, tablica z napisem „Dziś polecamy: schabowy z ziemniakami i mizerią”.

– Czułam, że to będzie schabowy – mruknęłam, siadając.

– Jakby mogło być inaczej – Majka roześmiała się, sięgając po kartę. – Ale przynajmniej mają kompot z rabarbaru.

Wybrałyśmy pierogi z kaszy gryczanej, pieczarkami i podsmażaną cebulką. Zjadłyśmy w milczeniu, przerywanym jedynie krótkimi wspomnieniami.

– Pamiętasz, jak jechaliśmy tędy z klasą na wycieczkę? – zapytała nagle, kiedy dopijałyśmy kompot.

– Tak. W autobusie było duszno i ktoś włączył przemówienie Gierka.

– Trauma do dziś – parsknęła.

Wróciłyśmy na drogę. Prowadziłyśmy samochód na zmianę. Na tylnym siedzeniu termos z herbatą, kanapki i jabłka… Czasem rozmawiałyśmy. Czasem tylko patrzyłyśmy przed siebie.

Pod Toruniem krajobraz zmienił się – pojawiły się sosnowe lasy, pachnące żywicą, a niebo zaczęło przygasać. W Elblągu byłyśmy chwilę po osiemnastej, po krótkim korku przy wjeździe do miasta. Prowadziłam ostatni odcinek. Majka drzemała z głową opartą o szybę.

***

Mieszkanie Ewy znajdowało się na drugim piętrze starej kamienicy. Z okien było widać park – stary, dziki, pachnący jaśminem i wilgotną ziemią. Wieczorne powietrze było ciężkie od zapachu lata.

Zapukałyśmy. Drzwi otworzyły się niemal od razu. W progu stanęła Ewa – wysoka, smukła, z rudymi włosami spiętymi w luźny kok, który zawsze wyglądał, jakby zaraz miał się rozsypać, ale nigdy nie tracił formy.

– Dziewczyny! No wreszcie! – rzuciła i przytuliła nas jedną ręką, drugą przytrzymując drzwi. – Macie jeszcze siłę na kolację, czy od razu pod kołdrę?

– A co jest na kolację? – zapytała Majka, zdejmując sandały i zostawiając za sobą smugę zapachu kurzu i upału.

– Sałatka z pieczonego buraka, ser kozi, rukola i ciepła focaccia. Plus wino, pół butelki białego. Wystarczy?

– Jak zawsze przesadzasz – uśmiechnęła się Majka. Ale już czuję, że robi się we mnie miejsce na to jedzenie, ten dom, ten wieczór.

Mieszkanie było z duszą. Wysokie sufity, drewniana podłoga, której deski skrzypiały jak stare anegdoty. Ściany pełne obrazów – niektóre malowała Ewa, inne – jej znajomi z ASP. W kącie pokoju stał kredens po babci, który pachniał ziołami i lawendą. W kącie kuchni – radio grające cicho jazz z jakiejś francuskiej stacji.

W kuchni usiadłyśmy przy stole, który wyglądał jakby pamiętał jeszcze czasy PRL-u.

– Kiedy tu byłaś pierwszy raz? – zapytała mnie Ewa, stawiając przed nami miski z sałatką i chleb w lnianym koszyku.

– W siedemdziesiątym dziewiątym. Miałam siedemnaście lat, spałam wtedy na wersalce, chyba u twoich rodziców?

– Tak. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy w bloku. Ojciec grał Ci Cohena na gitarze.

– Pamiętam. I tę twoją zieloną sukienkę. Szyłaś ją sama?

– Z firanki. – roześmiała się. – Czego się nie robi, żeby być poetką na schodach kina „Światowid”.

Zjadłyśmy wszystko. Rozmowy nie ustawały – o starych chłopakach, o kobietach, które znałyśmy tylko z opowieści matek. O tym, jak bardzo różnią się nasze życia, a jednak jesteśmy w tym samym punkcie – tuż przed czymś nowym albo już po czymś ważnym.

Potem było wino. A po winie herbata z imbirem i plastrem cytryny, podana w grubych szklankach z koszyczkiem.

W salonie Ewy były dwie rozkładane sofy i mnóstwo poduszek. Wszystko miękkie, pachnące świeżo wypranym lnem i czymś korzennym – może kadzidłem, może wspomnieniem jakiejś dalekiej podróży.

– Przyniosłam wam koce – powiedziała Ewa, wchodząc z ramionami pełnymi miękkości. – W nocy bywa chłodno. Okna otwarte?

– Tak, cudowny zapach z parku – odpowiedziała Majka i zawinęła się kocem po szyję.

Zgasły światła. Została tylko lampka w rogu pokoju – żółta, ciepła jak bursztyn.

– Pamiętacie te noce z dzieciństwa? – zaczęłam, bardziej do siebie. – Kiedy człowiek leżał w łóżku, słuchał świerszczy za oknem i miał wrażenie, że całe życie dopiero się zaczyna?

– A teraz mamy wrażenie, że już trwa – odpowiedziała Ewa cicho.

– Albo że nie wiadomo, kiedy się zaczęło – dodała Majka.

Leżałyśmy chwilę w ciszy. Gdzieś w oddali zaszczekał pies.

– Wiesz, co jest najdziwniejsze? – zapytała nagle Ewa.

– Co?

– Że czasem naprawdę musisz się rozebrać z całego swojego życia, jak z ciężkiego płaszcza, żeby znów poczuć, kim jesteś.

– I że to nie boli aż tak bardzo, jak się wcześniej wydawało – powiedziałam. – Czasem jest wręcz ulgą.

– I że wszystko można spakować do pudeł, sprzedać na Allegro, a i tak zostaje to, co najważniejsze – dodała Majka. – Lubię was, dziewczyny.

– Ja ciebie też – powiedziałyśmy z Ewą chórem, jakbyśmy to ćwiczyły od lat.

Zasnęłyśmy późno, ale spokojnie. Bez ciężaru. Bez pretensji do świata.

W tym mieszkaniu, pośród zapachu artystycznych farb, pieczonych buraków i wspomnień, znalazłyśmy chwilę prawdziwej obecności. Takiej, co nie musi być głośna, żeby zostać w pamięci na zawsze.

***

Obudziłam się przed ósmą. Światło przez firankę malowało na ścianie cienie liści. Cicho, prawie nabożnie, słychać było szuranie mioteł na chodniku i świergot ptaków w parku. Powietrze było rześkie, pachniało wilgotnym parkiem…

Wstałam cicho, żeby nie budzić Majki. W kuchni znalazłam Ewę pochyloną nad ekspresem.

– Jesteś jak duch dobrej kawy – powiedziałam.

– Wiesz, że zawsze wstaję pierwsza. To jedyne chwile, kiedy dom należy tylko do mnie – odparła. – Chcesz z mlekiem?

– Z życiem.

– Czyli bez – roześmiała się.

Usiadłam na parapecie, nogi podciągnęłam pod brodę. Ewa podała mi filiżankę i usiadła naprzeciwko, z herbatą.

– Masz w oczach coś nowego – powiedziała po chwili. – Coś, czego nie miałaś wczoraj.

– Może sen. A może spokój. Albo to wino zrobiło ze mnie poetkę.

– Wino to tylko pretekst. Prawdziwe wiersze piszą się z przeżycia. A ty chyba coś przeżyłaś tej wiosny, co?

Skinęłam głową. Ewa nie zadawała więcej pytań. Potrafiła to – być w rozmowie obecna, ale nie nachalna.

Po chwili przyszła Majka, jeszcze w piżamie w drobne kropki.

– Pachnie jak dzieciństwo – powiedziała. – Kto smaży jajka?

– Ja – rzuciła Ewa. – I będzie jeszcze domowa chałka. Z masłem. Z prawdziwym masłem.

Zjadłyśmy śniadanie przy stole, który już poprzedniego wieczoru uznałyśmy za magiczny. Kawa, jajka, konfitura z czarnej porzeczki i cisza, która nie była pustką.

Nad Zalew Wiślany miałyśmy ruszyć dopiero następnego dnia. Tego dnia Elbląg był nasz – cały, w pełnym słońcu, pachnący lipami i rozgrzanym brukiem. Plan? Spacery po starówce, zwiedzanie, dobre jedzenie i jeszcze lepsza kawa.

– Nie śpieszmy się – rzuciła Ewa, kiedy wychodziłyśmy z jej mieszkania. – Elbląg najlepiej smakuje w wolnym tempie.

Zgodziłyśmy się bez dyskusji. Czasem właśnie tak trzeba – pozwolić miastu mówić do siebie powoli, między krokami, spojrzeniem rzuconym w górę, zapachem piekarni.

Stare Miasto przywitało nas brukowanymi uliczkami, kolorowymi kamieniczkami i dźwiękiem dzwonów z wieży katedry. W słońcu fasady budynków wyglądały jak z kartki pocztowej – pastelowe, odrestaurowane, a jednocześnie pełne historii.

– Tam jest Brama Targowa – wskazała Ewa. – I zaraz obok Pomnik Piekarczyka, który rozwalił łopatą most zwodzony i ocalił miasto przed najazdem Krzyżaków.

Majka podeszła bliżej, z zaciekawieniem wpatrując się w niewielką figurkę chłopca z łopatą.

– Serio? Łopatą rozwalił most zwodzony i ocalił miasto? – zapytała z niedowierzaniem.

– A co, nie wierzysz w piekarzy z misją? – roześmiałam się.

– Ja to bym raczej uratowała miasto ciastkami – dodała Majka, teatralnie przeczesując włosy. – Krzyżacy nie mieliby szans.

Ewa opowiadała dalej – o historii miasta, o Katedrze św. Mikołaja, której miedziana wieża błyszczała w słońcu, o relikwiach Krzyża Świętego i widoku z tarasu na trzydziestym metrze, który – jak powiedziała – „zmienia perspektywę nie tylko geograficznie”.

– Wchodzimy? – zapytałam.

– W poniedziałki zamknięta – westchnęła Ewa. – Teraz tylko z dołu można podziwiać. Ale nie szkodzi. I tak wiesz, co tam jest – dachy, park, rzeka, świat.

Ruszyłyśmy dalej, w stronę Ścieżki Kościelnej – wąskiego przesmyku między domami, pełnego cienia i historii. Kamienie pod stopami wyglądały, jakby pamiętały modlitwy sprzed setek lat.

– To tu, prawda? – Majka zwolniła krok. – Ta uliczka łączyła trzy kościoły?

– Tak – potwierdziła Ewa. – Świętego Ducha, Świętego Mikołaja i Mariacki. W dokumentach z XIV wieku nazwano ją po prostu „wąską”. I nic się nie zmieniło.

Zatrzymałyśmy się na chwilę. W cieniu ścian panował niemal sakralny spokój – chłodny i milczący. Przez moment żadna z nas się nie odezwała. To był ten rodzaj ciszy, który mówi więcej niż słowa.

Później był obiad – lekki, letni. W ogródku kawiarnianym na jednej z bocznych uliczek zamówiłyśmy zupy i sałatki, a potem kawę i ciasto.

– Wiecie, że nie zwiedziłyśmy nawet połowy? – zapytałam z uśmiechem.

– Ale znamy to miejsce – odpowiedziała Ewa, sięgając po filiżankę. – Tu nie trzeba wszystkiego oglądać. Trzeba tylko być.

Majka westchnęła przeciągle, przeciągając palcem po rancie filiżanki.

– Lubię Elbląg – powiedziała. – Ma w sobie coś… prawdziwego. I dużo nieopowiedzianych historii.

– Może to my je kiedyś opowiemy – dodałam.

Zamilkłyśmy na chwilę, patrząc na przechodzących ludzi, na tańczące w powietrzu światło i na miasto, które tego dnia postanowiło być dla nas łaskawe.

Wieczorem usiadłyśmy na balkonie z kubkami herbaty, patrząc na niebo zacierające się powoli w błękitnej szarości. Miasto brzmiało inaczej niż Kraków – wolniej, ciszej, z większą ilością oddechu między dźwiękami.

– Czasem trzeba po prostu gdzieś pojechać, żeby poczuć, że jeszcze jesteśmy w drodze – powiedziała Majka. – I że to wcale nie musi być donikąd.

***

Z Elbląga wyjechałyśmy około dziesiątej. Ewa prowadziła swoją wysłużoną Skodę z gracją kobiety, która zna każdy zakręt na tej drodze. Majka z tyłu nuciła piosenki z Radia Gdańsk, a ja siedziałam z przodu, z nogami podciągniętymi na siedzenie, notując coś w podręcznym notesie.

Suchacz przywitał nas światłem. Takim światłem, które przecieka przez liście i zostaje na skórze. Wieś była niemal pusta – parę starszych kobiet w chustach, kilku mężczyzn przy kutrach, pies śpiący pod ławką…

– Tutaj zawsze miałam wrażenie, że czas idzie bokiem – powiedziała Ewa, kiedy stanęłyśmy nad wodą. – Jakby się nie liczył. Jakby się po prostu rozchodził po horyzoncie.

Zeszłyśmy na plażę. Wiatr był mocny, pachniał wodą, glonami i solą. Fale uderzały o brzegi z tępym, miarowym dźwiękiem. Usiadłyśmy na wielkim kamieniu i milczałyśmy chwilę. Majka wyjęła termos z herbatą i nalała każdej z nas po kubku.

– Chciałabym tu zamieszkać – powiedziałam cicho. – W takim drewnianym domu z oknami na zalew. Piec kaflowy, kot i cisza.

– I co byś robiła? – zapytała Majka.

– Nic. Wreszcie.

Zrobiłyśmy kilka zdjęć. Ewa pokazała nam opuszczony domek z przeszkloną werandą – podobno kiedyś mieszkał tam malarz, który całe życie malował tylko jedną linię horyzontu. Co dzień od nowa.

Zjadłyśmy prowiant pod wiatą: chleb z pastą jajeczną, ogórki kiszone, jabłka. Smakowało lepiej niż w najlepszej restauracji. W tle – mewy, śmiejące się z naszego miejskiego pośpiechu.

Pod wieczór wróciłyśmy do Elbląga zmęczone, ale uspokojone.

– Czasem wystarczy jeden dzień, żeby coś w sobie uporządkować – powiedziałam w aucie.

***

Rano ruszyłyśmy do Kadyn. Droga prowadziła przez gęste lasy, pachnące lipą, mchem i… dawną opowieścią. Bo Kadyny to nie miejsce. To nastrój.

Zatrzymałyśmy się najpierw przy klasztorze franciszkanów. Kamienne mury w słońcu wyglądały jak z baśni. Weszłyśmy do środka. Było chłodno, cicho, jakby ktoś zakrył świat grubym kocem spokoju.

– Czuć tu ciszę – szepnęła Majka. – Taką, która zostaje w kościach.

W ogrodzie obok pasły się konie. Jeden, kasztanowy, podszedł do nas. Głaskałam jego szyję, gładką i ciepłą.

– Kiedyś jeździłam konno – powiedziała Ewa. – Wtedy myślałam, że wszystko można okiełznać. Teraz już wiem, że nie trzeba.

Spacerowałyśmy po parku wokół dawnego pałacu cesarza Wilhelma II. Stare lipy szumiały jak modlitwa. Kadyny pachniały historią, ale też jakimś luksusem zapomnienia – jakby można było tu naprawdę zostawić wszystko, co niepotrzebne.

Obiad zjadłyśmy w gospodzie z widokiem na zalew. Ryba, ziemniaki z koperkiem, kompot z truskawek.

– Tu smakuje wszystko – stwierdziła Majka.

Wieczorem wróciłyśmy do Elbląga zbyt zmęczone, by mówić. Położyłyśmy się od razu. W nocy śniły mi się lipy. I koń, który patrzył mi w oczy.

***

Tolkmicko to nie jest miejsce, do którego się pędzi. To miejsce, do którego się dojeżdża, z ulgą. Z uczuciem, że nigdzie indziej nie trzeba już być.

Zajechałyśmy tam późnym porankiem. Rynek był niemal pusty. Parę sklepów, piekarnia, fryzjer, zegarmistrz… I kawiarnia z czarno-białym szyldem. Weszłyśmy bez słowa.

W środku – stół z marmuru, kilka tapicerowanych krzeseł i dwoje klientów: starszy mężczyzna czytający gazetę i dziewczyna o fioletowych włosach, pisząca coś w zeszycie. Pachniało kawą, szarlotką i czymś jeszcze – jakby domem, którego się już nie ma, ale pamięta się dokładnie, gdzie w nim skrzypiała podłoga.

Usiadłyśmy pod oknem. Kelnerka – może właścicielka – podeszła z notesem i uśmiechem.

– Dwie kawy z mlekiem i czarna herbata z cytryną?

Dostałyśmy też ciasto – sernik z nutą pomarańczy. Siedziałyśmy długo. Za długo. Ale właśnie po to przyjeżdża się do Tolkmicka.

– Kiedyś myślałam, że szczęście to coś spektakularnego – powiedziała Majka, mieszając herbatę. – A teraz myślę, że to może być dokładnie to. Kawa. Ciasto. I trzy kobiety, które niczego od siebie nie oczekują, tylko są.

– To starość? – zażartowała Ewa.

– To wolność – odpowiedziałam.

Po kawie poszłyśmy w stronę przystani. Na pomoście siedział chłopak w bluzie z kapturem, rzucał kamyki do wody. Obok – stara łódź z odrapaną nazwą „Julia”.

– Kiedyś w takim miejscu marzyłoby się o ucieczce – powiedziała Majka. – A dzisiaj… bierzcie ten zachód słońca, bo jutro ma lać.

I miała rację. Zachód był teatralny – jakby ktoś zbyt mocno podkręcił kolory. Czerwień, pomarańcz, głęboki fiolet. Siedziałyśmy na ławce i nie mówiłyśmy nic. Czasem milczenie lepiej smakuje niż najpiękniejsze słowa.

***

Rano obudził nas deszcz. Ale nie taki zwyczajny. To był deszcz łagodny – jakby nie chciał przeszkadzać, tylko przypomnieć, że nie wszystko musi być słoneczne, żeby było piękne.

– Dzisiaj astronomia – rzuciła Ewa, siadając z kawą na parapecie. – Lecimy do Kopernika.

Spakowałyśmy się szybko – kurtki, parasole, termos z herbatą. Droga do Fromborka była zamglona, a świat za oknem wyglądał jak stara pocztówka. Wszystko miękkie, rozmyte, jakby ktoś lekko rozlał tusz na papierze.

Monumentalna katedra wznosiła się nad miastem. W środku pachniało kadzidłem i ciszą minionych wieków. Przeszłyśmy powoli przez nawę, rozmawiałyśmy półgłosem. Z wieży rozciągał się widok na zalew – spowity mgłą, niemal niewidoczny, ale obecny.

– On tu naprawdę patrzył w niebo – szepnęła Majka. – I zobaczył coś, czego nikt wcześniej nie widział.

– Może dlatego, że miał czas. I samotność – dodałam.

– I nikt mu nie kazał być „produktywnym” – dodała Ewa.

Spacerowałyśmy po wzgórzu, później po sadzie. Kupiłyśmy kilka, mokrych jeszcze od deszczu jabłek. Usiadłyśmy na ławce z widokiem na Zalew.

– Wiesz, że kiedyś myślałam, że życie to linia? – zaczęła Majka. – Szkoła, studia, praca, dzieci, emerytura.

– A teraz?

– Teraz myślę, że to raczej spirala. Wracasz ciągle w to samo miejsce, ale jesteś już trochę inna. I widzisz je z innej wysokości.

Prom z Fromborka do Krynicy Morskiej odpłynął wczesnym popołudniem. Zalew był spokojny jak tafla mleka. Siedziałyśmy na ławkach owinięte w ciepłe szale, z herbatą w kubkach termicznych.

– Pamiętasz ten moment, kiedy jako dziecko myślałaś, że świat kończy się na horyzoncie? – zapytała Majka, opierając głowę na moim ramieniu.

– Tak. I pamiętam moment, w którym zrozumiałam, że nie kończy się tam, tylko tam się zaczyna.

Prom dopłynął do Krynicy. Molo, stragany, lody, pokój z balkonem i widokiem na drzewa. Czyste powietrze. Leniwe psy na piasku. Szum.

Zatrzymałyśmy się w pensjonacie prowadzonym przez małżeństwo starszych ludzi – Danutę i Zdzisława. On – milczący, wiecznie z nożem do drewna w ręce. Ona – życzliwa, ale z rezerwą, jakby znała wszystkie historie i nie potrzebowała kolejnych.

Nasz pokój był prosty. Drewniane łóżka, firanki w żółte słoneczniki, stary kredens. Pachniało mydłem i sosną. Otworzyłyśmy okna. Do środka wpłynęło morze.

***

Pierwszy dzień minął na nicnierobieniu. Spacery po plaży. Kawa w kubkach, zakopane stopy w piasku. Zbieranie muszelek, jakbyśmy były dziećmi. Jedna z nich – różowa, jak paznokcie babci w latach 70. – została w mojej kieszeni na zawsze.

Wieczorem zaszłyśmy do smażalni, gdzie sandacz był podany na brązowym papierze, z frytkami i kapustą. Piliśmy piwo z sokiem malinowym. Ludzie wokół – para emerytów, rodzina z krzyczącym dzieckiem, samotny mężczyzna z książką.

– Wiesz – powiedziała Ewa – ja bym chciała tak raz: przyjechać tu, zostać i nikomu nie mówić, gdzie jestem.

– Myślisz, że nikt by nie szukał?

–  Myślę, że niektórzy by szukali… aż w końcu by zapomnieli.

Po powrocie do pensjonatu, na werandzie, piliśmy herbatę z mięty. Danuta dołączyła do nas bez słowa.

– Ładny wieczór – powiedziała po dłuższej chwili. I została z nami przez całą ciszę.

***

Wczesnym rankiem pojechałyśmy rowerami na granicę. Na sam koniec Polski. Jechałyśmy przez las, mijając tylko kilku rowerzystów i starsze małżeństwo z kijkami nordic walking. Ścieżka prowadziła prosto. I nagle: znak. Koniec. Dalej już tylko Rosja, miedza, symbol.

Zatrzymałyśmy się. Stałyśmy chwilę bez słowa. Jakby granica zewnętrzna pozwoliła zajrzeć do tej wewnętrznej.

W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się na plaży… Próba kąpieli w morzu – zimna, śmieszna, pełna krzyków. Później zaszłyśmy do knajpki na śledzia w śmietanie i ziemniaki z koperkiem. Po obiedzie pisanie pocztówek do siebie sprzed lat. Napisałam do siedemnastoletniej mnie:

„Nie bój się niczego. Nawet tego, że się pogubisz. Właśnie wtedy coś odnajdziesz.”

Wieczorem, kiedy już myślałyśmy, że dzień się kończy, usłyszałyśmy muzykę. Okazało się, że niedaleko od naszego pensjonatu jest klub i dyskoteka. Skusiłyśmy się. Parkiet pełen był ludzi – starszych, młodszych, tańczących lepiej lub tylko z zapałem. Fajna muzyka – klasyczne disco i coś do kołysania się w rytmie letniego powietrza.

Zatańczyłyśmy z chłopakami, których poznaliśmy chwilę wcześniej – kończyli właśnie swój kilkudniowy pobyt.

– Jutro wracamy do domu – powiedział jeden z nich, Paweł. – Ale dzisiaj jeszcze zatańczę tyle, ile się da.

I tańczył – jakby jutra miało nie być. My też.

W nocy szliśmy razem przez miasto. Z promenady został tylko szmer rozmów i roztańczone światła. Żegnaliśmy się pod naszym pensjonatem. Chłopcy wrócili do swojej kwatery, a my – zmęczone, ale z uśmiechami – jeszcze chwilę siedziałyśmy na schodach werandy.

– To był dobry dzień – powiedziała Majka.

– Jak większość tych nieplanowanych – dodała Ewa.

Następnego dnia pożegnałyśmy Danutę, Zdzisława i Krynicę Morską. Za nami zostało morze, ale też coś jeszcze – lekkość. Jakbyśmy przez kilka dni oddychały czymś innym niż codzienność. Jakbyśmy przypomniały sobie, jak to jest po prostu być.

Autobus do Elbląga wyruszył punktualnie. Trasa była malownicza, a podróż zajęła nieco ponad godzinę. Majka czytała katalog kamieni półszlachetnych. Ja przeglądałam zdjęcia na ekranie aparatu – między innymi to z Tolkmicka, gdzie ona patrzy na mewę jakby rozmawiały. I to z Fromborka, gdzie jabłko w jej dłoni wygląda jak miniaturowa planeta.

– Pokaż to jeszcze raz – szepnęła, zaglądając przez moje ramię. – Z tego zrobimy wisior. Jabłko świata.

Wieczorem przyszedł czas na odpoczynek i przygotowania do drogi. Przed nami było ponad osiem godzin jazdy samochodem, a w sercach – śmiech, dobra energia i wspomnienia, które dodawały sił.

***

Kraków przywitał nas gorącym, miejskim powietrzem i dźwiękiem tramwajów, które znały nas lepiej niż niektórzy ludzie. Wróciłam do mieszkania na Dębnikach. Tego wieczoru rozpakowałam tylko jedno pudełko – to z muszlami. Ułożyłam je w białym naczyniu po babci, tym samym, które kiedyś wystawiłam na Allegro, ale nie znalazło kupca. Może dobrze.

W nocy nie spałam długo. Przeglądałam zdjęcia, obracałam w palcach mały bursztyn znaleziony w Krynicy i szkicowałam pierwsze projekty – długie, wąskie kolczyki inspirowane linią horyzontu w Suchaczu. Brzeg morza, który nigdy nie jest linią prostą, ale zawsze jest granicą.

Rano wpadła do mnie Majka – w lnianej sukience, z mokrymi włosami i torbą z materiałami.

– Chodź, robimy biżuterię. – Powiedziała z uśmiechem

– Zobacz, zrobiłam już „Linię Kadyn” i „Tolkmicko I”. –  Odpowiedziałam, pokazując moje projekty.

Włączyłam płytę z jazzem, Majka rozłożyła narzędzia. Słońce weszło przez okno.

I tak siedziałyśmy przy pracy.  Między nami rozmowy, zapach herbaty z miodem… Z każdego z tych dni – powstało coś. Kolczyk, wisiorek, zdjęcie, szkic. I coś jeszcze – może czułość, która zostaje w dłoniach.

2025-05-20 9 komentarzy
2 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Dogoniłam pociąg

by Jolanta Strażyc 2025-04-20

Przez pięć może sześć lat, śnił mi się często wciąż ten sam sen. Biegnę na dworzec kolejowy, a mój pociąg właśnie rusza. Gonię go, ale nie zdążam. Widzę tylko oddalający się ostatni wagon.

Jesienią 1999 roku ten sen niemal się spełnił — tyle że naprawdę. Przed wyjazdem do Warszawy poszłyśmy z koleżankami na kawę do kawiarni na krakowskim dworcu. Zagadałyśmy się. Gdy spojrzałam na zegarek, do odjazdu zostało może pięć minut. A zanim się zebrałam — może nawet trzy. Przebiec przez cały dworzec w takim czasie to był wyczyn. Ale zdążyłam.

Zdyszana padłam na siedzenie w wagonie. I wtedy, zupełnie bez powodu, dotknęłam szyi. Wyczułam guzek.

Po powrocie poszłam do lekarza. Badania — USG, biopsja — początkowo nie wykazały nic niepokojącego. Ale guzek rósł. Szybko. W końcu dostałam skierowanie na operację.

Pod koniec maja, dzień przed zabiegiem, miałam sen.

Wchodzę do starego, drewnianego kościółka. Podchodzę do ołtarza głównego z dużym, czarnym krzyżem i wizerunkiem Chrystusa. Patrzę — a z krzyża wypływa czysta woda. W tej samej chwili słyszę kroki. Odwracam się. W drzwiach stoi mój tata. Zmarł trzy miesiące wcześniej. Ale stoi tak, jak zawsze — w trenczu z zawiązanym paskiem, kapelusz na głowie, ręce w kieszeniach. Wyglądał jak Humphrey Bogart w Casablance.

Nazajutrz pojechałam do szpitala. Opieka była doskonała. Operacja przebiegła sprawnie. Później badanie histopatologiczne guzka. Diagnoza: rak pęcherzykowy tarczycy.

Wtedy, w tych cichych dniach po operacji, kiedy ciało dochodziło do siebie, a myśli układały się na nowo, zdałam sobie sprawę, że już nigdy nie miałam tego snu o uciekającym pociągu. Przestał wracać. Jakby coś się domknęło. Jakby moja podświadomość zrozumiała, że już zdążyłam. Że jestem na swoim peronie. We właściwym miejscu. We właściwym czasie.

Dziś myślę, że ten sen był moją opowieścią o dojrzewaniu do siebie. Do decyzji, do odpowiedzialności, do życia, które nie zawsze było proste… A może, kto wie — był to prezent od taty, który, zanim odszedł, podarował mi więcej, niż wtedy rozumiałam. Meble, obrazy, archiwum rodzinne. I coś jeszcze: pamięć. Więź. Wiarę, że to wszystko ma sens.

I sen, który przestał się śnić.

*

Kiedy lekarz powiedział rak tarczycy, pomyślałam tylko: dobrze, że nie mózgu. Nie płakałam. Przestałam tylko wierzyć w słowo „jutro” – jakby było luksusem, na który nie miałam już prawa.

Po chorobie coś się we mnie zmieniło. Na zawsze. Coś się przestawiło – jak zwrotnica na torach, jak mapa, która nagle pokazuje nową drogę.

Zrozumiałam, że życie nie polega na gromadzeniu rzeczy, ale na przeżywaniu chwil.

Przestałam zbierać przedmioty.

Zaczęłam zbierać piękne wspomnienia.

Zaczęłam żyć uważniej. Prościej. Piękniej.

Bo skoro dogoniłam tamten pociąg, to teraz wiem:

czasem wystarczy zdążyć do siebie.

Nie, nie byłam silna. Byłam zdeterminowana. A to nie to samo. Siła pozwala nieść, determinacja każe iść mimo wszystko.

Gliwice, Ogród i Dworek do remontu

Wszystko toczyło się dalej, ale z nową świadomością. Tamte chwile były już za mną, ale teraz nadszedł nowy etap – wyjazdy do Centrum Onkologii w Gliwicach.

Wiosną 2002 roku, musiałam przyjąć radioaktywny jod. Po trzech dniach pobytu w szpitalu wróciłam do domu, do pracy w ogrodzie. Maj przyniósł zapach wiosny, wilgotnej gleby i tętniącego życia. Razem z chłopakiem z sąsiedztwa zrobiliśmy porządki na działce. Lipiec – to już prawdziwe ogrodnicze szaleństwo. Z pomocą braci mojego męża, mamy i mojej córki – Uli, powstał ogród.

Mama z zapałem wyrywała chwasty, a ja i Ula założyłyśmy oczko wodne z fontanną. Chłopcy z sąsiedztwa pomagali latem. Część z nich dorabiała przy remontach z moim mężem, część przy pracach w ogrodzie…

Latem dom tętnił życiem. Goście przyjeżdżali niemal w każdy weekend – głównie na jeden dzień. Noclegów jeszcze wtedy nie miałam przygotowanych, ale drzwi były zawsze otwarte.

Życie sąsiedzkie – to inny świat. Miałam trzy serdeczne sąsiadki. Uczyłam się od nich, jak pielęgnować ogród, ale też jak żyć w zgodzie z rytmem przyrody. Inaczej niż w bloku, gdzie „dzień dobry” często bywa końcem, a nie początkiem znajomości.

*

Z początkiem 2003 roku, postanowiłam zadbać wreszcie o siebie. Nie tylko o dom, ogród czy kolejny remont – ale o własne zdrowie, rozwój, wewnętrzne ciepło. Od lat wszystko było „dla”: dla domu, dla rodziny, dla przyszłości… Dworek był już w stanie zadowalającym. Bez przepychu, bez luksusów, ale wygodnie. Zaczęłam od fotografii.

Kurs fotograficzny odbywał się w starej kamienicy w samym sercu Krakowa. Było nas siedmioro – każdy dostał analogową lustrzanką z lat 80. Prowadzący – szczupły mężczyzna z siwiejącymi skroniami – miał tatuaż aparatu Rolleiflex na przedramieniu i mówił tak cicho, jakby każde jego słowo było ekspozycją – przemyślane, ostrożne, niemal święte.

– Fotograf to nie ten, kto robi zdjęcie – mówił. – To ten, kto widzi więcej.

Uśmiechałam się wtedy pod nosem. Bo ja już widziałam. Od czternastego roku życia. Pierwszy aparat, ciemnia w przedpokoju, rosyjska Smiena, później Fied, Zenit, Canon… Zdjęcia rodzinne, szkolne, wywoływanie, zapach chemikaliów. Fotografia była ze mną całe życie – teraz tylko wracała.

Kurs trwał przez zimę. Wiosna była już dla ogrodu.

W kwietniu odwiedziło mnie kilku mieszkańców wioski.

– Pani Jolu, może by tak… Figurę Maryjną… wyremontować?

Zaskoczyło mnie to. Spojrzałam na ich twarze – zakłopotane, pełne nadziei. Figura była rzeczywiście zniszczona, smutna. Milczałam chwilę, a potem skinęłam głową.

– Zrobimy tak – powiedziałam. – Wy złożycie się na materiały, a ja zajmę się resztą. Niech to będzie mój podarunek dla wioski.

Córka wzięła się za oczyszczanie starej farby. Ja za renowację.

W maju figura była już gotowa. Odbyło się nabożeństwo, poświęcenie, a przez cały miesiąc majowe nabożeństwa. Ludzie stali z kwiatami, śpiewali, dziękowali. Poczułam, że zrobiłam coś naprawdę dobrego. Ale to nie był koniec.

Pod koniec lata zgłosili się mieszkańcy sąsiedniej wioski – z kolejną figurą, bardziej zniszczoną. Matka Boża z Dzieciątkiem. Dzieciątko niemal bez twarzy, Matka – bez jednej dłoni. I tym razem się udało. Farba, gips, cierpliwość. Odkryłam w sobie coś, o czym nie miałam pojęcia. Zdolność tworzenia, odnawiania, przywracania piękna.

– Nigdy bym nie przypuszczała – mówiłam później córce. – Że mam w sobie coś takiego.

W czerwcu, pojechałam z Majką w Tatry, a we wrześniu do Pragi. I tam, spacerując brukowanymi uliczkami, pijąc kawę w maleńkiej kawiarni z widokiem na Wełtawę, zrozumiałam, jak bardzo brakuje mi podróży. Wolności. Ruchu.

Od dziecka zawsze gdzieś jeździłam – kolonie, obozy sportowe, Roztocze, Bieszczady, Karkonosze, Tatry. Potem, już jako dorosła – Węgry, Niemcy, Dania, Czechosłowacja… z mężem, z córką. Przygoda.

Ale odkąd kupiłam dworek w 1997 roku, wszystko zeszło na dalszy plan. Wszystkie pieniądze, wszystkie siły – w dom. Wycieczki, modne ubrania – zostały za drzwiami remontu… Tylko Kraków mi został.

Tam próbowałam być przynajmniej raz w tygodniu. Spotkania z Majką, koleżankami, rodziną. Teatr, wernisaż, muzeum. Córka studiowała zaocznie, więc weekendy należały do niej. Ja wybierałam wtorek albo czwartek, wsiadałam do mojego niezawodnego Renault 19 Coupé i jechałam. Na cały dzień, czasem dwa. Jechałam do miasta, które po zamieszkaniu we Włostowicach, było już tylko moim drugim domem,

*

Wiosna 2004 roku przyszła nie tylko z kwiatami – ale z ruchem, światłem i podróżami. Tatry, Warszawa, Nieborów, Arkadia, Żelazowa Wola. Potem dwukrotne wypady do Czech – zamki, pałace, brukowane uliczki pachnące historią. A jesienią – Lewocza – perła Słowacji. Do tego coraz częstsze powroty do Krakowa – do bliskich, do miasta, które na nowo stawało się moją bazą i moją sceną.

W styczniu, podczas opłatka u kardynała Macharskiego, spotkało mnie coś zupełnie nieoczekiwanego. W Pałacu Arcybiskupim, pośród szmeru rozmów, podszedł do mnie starszy pan.

– Władysław Psarski – przedstawił się z wyciągniętą ręką.

Nazwisko zabrzmiało znajomo.

– Psarski? – zapytałam. – Czy jest pan spokrewniony z Chelińskimi?

– Tak – odparł nieco zaskoczony.

– A od której córki? – Wypytuję dalej.

– Od Rudzkiej…

– Ja jestem od Kruszewskiej – uśmiechnęłam się szeroko. – Czyli jesteśmy kuzynami.

Śmialiśmy się wtedy z tego nieoczekiwanego spotkania. Genealogia znów zatoczyła koło – i pokazała, że nie jest tylko suchym drzewem pełnym nazwisk. Ona żyje, oddycha, łączy ludzi.

Władysław napisał później list:

Droga Jolu, wczoraj zrobiłaś mi niespodziankę. Przesyłka od Ciebie dosłownie mnie zatkała – genealogia nie tylko Rudzkich, ale całej rodziny Chelińskich! Dziękuję Ci ogromnie za ten trud. Gdy będziesz w Krakowie – zapraszam do Noworolskiego.

Właściwie to był już czas, kiedy coraz odważniej wyrywałam się z objęć dworku, remontów, codzienności z łopatą i motyką. Pojawiali się ludzie – nowi, interesujący, inspirujący. Dołączyłam do Związku Szlachty Polskiej, do Towarzystwa Miłośników Historii i Zabytków Krakowa. Początkowo chodziłam na opłatki, jajeczka, spotkania w podziemiach Bernardynów czy przy Kopcu Piłsudskiego. Z czasem… zaangażowałam się bardziej.

Pewnego dnia poproszono mnie, bym przygotowała wystawę herbów szlacheckich, która miała się odbyć w Zamku w Niepołomicach. Zadanie było proste – odnaleźć najbardziej znane herby, zeskanować, wydrukować, oprawić. A jednak, kiedy wystawa ruszyła, patrzyłam na nią z dumą. Moja wystawa na Zamku w Niepołomicach – brzmiało nieźle, prawda?

Potem przyszły wystawy fotograficzne – już moje, w Domu Kultury przy Poselskiej. Najpierw zdjęcia dworku „przed i po” – od 1997 do 2004 roku. Czarno-białe klisze kontrastowały z kolorowym dziś – i budziły emocje. Druga wystawa nosiła tytuł 40 minut od Krakowa – przedstawiała mało znane zabytki powiatu proszowickiego, z drobnym ukłonem w stronę Kazimierzy Wielkiej. Odbiór był ciepły. Ludzie podchodzili, pytali, dziękowali.

Władysław znów napisał:

W załączeniu przesyłam parę fotografii Twojego dworu. Wasz dom jest coraz piękniejszy. Proszę, napisz historię tego dworku – kto tu mieszkał przed reformą, jak udało Ci się go zdobyć i doprowadzić do życia. To niezwykle rzadkie, by ktoś z ziemiańskiego rodu wrócił do swojego dziedzictwa. Umieścimy to w piśmie ziemiańskim. Może Twoje Włostowice rozsławimy na całą Polskę.

Zaczęłam pisać. Początkowo nieśmiało. Potem – z coraz większą pasją. Dworek, genealogia, historia – wszystko to otworzyło mi nowe drzwi. A co najważniejsze – przyprowadziło do mnie wartościowych ludzi.

Zanim zapadła decyzja

Kiedy córka wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu, a mąż wyjechał do pracy, zaczęłam odczuwać niepokój. Niby codzienność wyglądała tak samo – karmienie zwierzaków, sprzątanie, herbata z sąsiadkami, czasem ktoś przyjechał, ktoś wpadł na chwilę. Ale między tymi zwykłymi zajęciami rosło we mnie coś cichego, trudnego do nazwania – uczucie zawieszenia. Jakby ten dom, dotąd pełen gwaru, rozmów, młodzieńczych śmiechów Ulki i jej przyjaciół, przestawał być miejscem życia, a zaczynał stawać się… muzeum wspomnień.

Przyroda wciąż była zachwycająca – jesień tego roku była naprawdę piękna. Liście klonu przed gankiem przybierały odcienie purpury i pomarańczy, tworząc dywan godny królewskiego orszaku. Ale piękno, które dawniej dawało ukojenie, zaczęło mnie przytłaczać. Każdy krzak wymagał przycięcia, każde drzewo – troski, a do tego dochodziło palenie w piecu, odśnieżanie, koszenie trawnika…

Byłam zmęczona.

Tego dnia po raz pierwszy pomyślałam o sprzedaży nie jak o porażce, ale jak o otwarciu drzwi. Dla siebie. Dla spokoju. Dla nowych planów.

Ale zanim dałam ogłoszenie, zanim przyszli nowi właściciele – były jeszcze tygodnie pełne rozterek. Jak się pakuje życie? Co się zostawia, co zabiera? Bo dwór we Włostowicach był nie tylko miejscem – był częścią mnie.

Dom miał duszę – a my byłyśmy jego biciem serca.

Z Ulą tworzyłyśmy w Włostowicach coś więcej niż tylko domowy rozkład dnia. Dom rozbrzmiewał śmiechem, muzyką, rozmowami przy kominku i zapachem pieczonego chleba.

Zawsze coś się działo. Jeśli nie kawa z sąsiadkami, to listy od krewnych, książki, które przychodziły pocztą, czasem prace nad drzewem genealogicznym rozłożonym na całym stole w jadalni, pełnym papierów, notatek, zdjęć…

A przecież nie tylko my – goście, znajomi, kuzyni, młodzież z sąsiedztwa… Pamiętam, jak pewnego lata dzieciaki pomagały nam porządkować ogród – śmiech, nawoływania… W nagrodę smażyłam im naleśniki, a potem do późna siedzieliśmy na tarasie, słuchając świerszczy i snując historie. Ktoś grał na gitarze. Ktoś inny zasypiał na leżaku.

Włostowicki dwór był żywy. Oddychał naszym rytmem. Wiosną budził się razem z pierwszymi przebiśniegami, latem pachniał miętą i kwiatami z rabaty, jesienią brzmiał szelestem liści pod stopami, a zimą zapadał w sen razem z nami, przy trzaskających polanach w kominku.

Ale gdy podjęłam decyzję o sprzedaży, a rzeczy zostały wyniesione, meble zabrane, książki spakowane w kartony – coś się skończyło.

*

Zima rozgościła się we Włostowicach z pełnią swego chłodu. Stare lipy, które latem rzucały cień na aleję prowadzącą do dworku, teraz stały nagie, zamarznięte… Śnieg przykrył ścieżki, które latem przemierzały dzieci sąsiadów, znajomi niosący ciasto i konfitury, ja z Ulą podczas popołudniowych spacerów z psami. Wszystko nagle stało się ciche.

W styczniu, gdy podpisywałam akt notarialny, padał gęsty śnieg. Wiedziałam, że tak trzeba – że już nie mam sił, żeby dźwigać codzienność związaną z tym miejscem. Ale z serca nie da się tak po prostu wyprowadzić.

W mroźne poranki, kiedy przyjeżdżałam do Włostowic, by jeszcze coś spakować, uporządkować, zamknąć, wiatr szumiał wokół starych okien. Mróz rzeźbił kwiaty na szybach. Pewnego dnia, gdy wychodziłam z pustego już domu, odwróciłam się na podjeździe i spojrzałam raz jeszcze. Światło słońca odbijało się od okien, jakby dom sam próbował mi powiedzieć „do widzenia” – z wdzięcznością.

*

Mąż w dalszym ciągu pracował za granicą… A córka – Ula, była już matką siedmiomiesięcznego Michałka. Lublin stawał się dla niej domem.  Ja też zaczynałam szukać w sobie nowych przestrzeni – tych cichych, jeszcze niezagospodarowanych.

2025-04-20 7 komentarzy
4 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Dworek do remontu

by Jolanta Strażyc 2025-03-20

Czasem życie prowadzi nas tam, gdzie wcale nie planowaliśmy iść. Nie po linii najmniejszego oporu, nie na skróty — ale w miejsca zapomniane, zarośnięte, pełne historii, zapachu starego drewna i skrzypienia schodów. W miejsca, które czekają, aż ktoś je usłyszy, zobaczy, odkurzy z kurzu niepamięci.

Ludzie pytają mnie czasem, dlaczego się na to zdecydowałam. Dlaczego dworek na wsi — z piecami kaflowymi, z ogrodem większym niż rozum, z dachem do poprawy i schodami, które skrzypią, jakby opowiadały własne historie.

Nie umiem odpowiedzieć jednym zdaniem. Bo to nie była decyzja podjęta przy stole, z planem w ręku. To była raczej potrzeba. Żeby coś zacząć od nowa. Żeby wrócić do czegoś, co jeszcze nie miało słów, ale już miało miejsce.

Wszystko zaczęło się latem 1997 roku, kiedy przypadkiem trafiłam na ogłoszenie w gazecie. Urząd Gminy w Koszycach sprzedawał dworek — do remontu. Nie pojechałam od razu. Dopiero pod koniec miesiąca, gdy lato było w pełnym rozkwicie, zdecydowałam się go zobaczyć.

Stał wśród drzew, krzaków, komórek, klatek na króliki… Czego tam nie było. Wszystko zarośnięte, zaniedbane, walące się. A jednak miał w sobie coś.

Dom był zamieszkany w jednej czwartej — jeden pokój z kuchnią zadbany, reszta w stanie opłakanym. A mimo to, we wrześniu 1997 roku, kupiłam go. Moje własne miejsce na ziemi. Chciałam pokazać je przyjaciółce.

Majka obejrzała wszystko dokładnie, z przerażeniem w oczach. Powiedziała tylko:

— Nie wiem, co ty w tym domu widzisz. Ja bym tu przyjechała, zobaczyła i więcej nie wróciła.

Tak, przyznaję — dworek robił przygnębiające wrażenie. Ale ja patrzyłam inaczej. Widziałam to, co było pod spodem: pod odpadającym tynkiem — piękną czerwoną cegłę, pod łuszczącą się farbą — dwuskrzydłowe drewniane drzwi, parkiety, kafle, gzymsy na piecach. Może nie wszystkie się nadawały, ale jeden piec na pewno uda się odrestaurować…

Remont ruszył na wiosnę 1998 roku. Latem 1999 roku rozpoczęliśmy przeprowadzkę z miasta na podkrakowską wieś. Do domu, który jeszcze nie pachniał domem, tylko cementem, farbą i kurzem z cegieł. Podłogi były gołe, ściany bez koloru, a w łazience panowała prowizorka.

Rano budził mnie nie tramwaj, ale kogut sąsiadów. W nocy słychać było świerszcze i ciszę — prawdziwą ciszę, w której można było usłyszeć własne myśli. Czasem się jej bałam, bo niosła pytania: Czy dobrze zrobiłam? Co będzie dalej? Ale jednocześnie — czułam spokój. I ciekawość.

Zaćmienie i pierwsze miesiące na wsi

Niebo było czyste. Powietrze ciężkie od upału i milczenia ptaków. Wszystko jakby się zatrzymało — psy nie szczekały, nie jechały traktory. Nawet dzieciaki z sąsiedztwa przestały biegać. Każdy patrzył w górę, trzymając w dłoniach klisze, szybki, szkła i różne domowe wynalazki.

Wyszłam przed dom. I nagle zrobiło się ciemno.

Nie jak w nocy. Nie jak przed burzą.

To był inny mrok — cichszy, głębszy, jakby świat na chwilę… zniknął.

Patrzyłam przez osmoloną szybkę. Widziałam, jak Słońce znika za cieniem Księżyca — jakby ktoś gasił lampę. I poczułam, że jestem w jakiejś granicznej chwili. Że coś się kończy, a coś też się zaczyna. Jakby wszechświat przyszedł zobaczyć, jak się tu urządzam.

Potem przyszły wrzosy, pierwsze chłodne poranki i dźwięk deszczu uderzającego o dach. Dom coraz bardziej przypominał dom. Pokój miał już firanki, w kuchni unosił się zapach pieczonego jabłka. W łazience wreszcie pojawiła się ciepła woda.

We wrześniu nasze życie rodzinne rozdzieliło się na trzy części. Córka wróciła do miasta — klasa maturalna. Mąż wyjechał za granicę, do pracy. Kolejny raz. Tym razem miał wrócić dopiero na święta.

Zostałam sama.

No… niezupełnie sama.

Była Saba — dog niemiecki, dostojny jak lew. Był też rudy kundelek, zwinny jak iskra, wiecznie plączący się pod nogami. I dwa czarne kociaki, ślepe jeszcze, porzucone gdzieś pod szopą. Kiedy je znalazłam, były jak dwa kawałki węgla z bijącymi serduszkami.

Trzymałam je w dłoniach i wiedziałam, że muszę spróbować.

Karmiłam je butelką po wodzie utlenionej. Co trzy godziny. Nawet w nocy. Podgrzewałam mleko, trzymałam je w chustce, masowałam brzuszki… Obydwa przeżyły. W listopadzie miały już otwarte oczy i biegały po kuchni jak małe duchy nocy.

Wieczorami parzyłam herbatę i siadałam przy oknie. Słuchałam radia. Mówili o końcu wieku i nowym tysiącleciu, o systemach komputerowych, które miały się zawiesić w sylwestra. O tym, że ludzie się boją.

A ja się nie bałam. Miałam zwierzęta. Ciepło. I ciszę, której nauczyłam się słuchać.

Mąż wrócił na święta. Córka też. Przywieźli ze sobą hałas miasta i śmiech. Wreszcie w domu zrobiło się głośno. Gotowaliśmy razem, kroiliśmy sałatkę warzywną. W tle grała jakaś muzyka z radia… Nasze pierwsze Boże Narodzenie w tym domu.

A potem — sylwester 1999/2000. U nas. My i sąsiedzi. Siedzieliśmy przy stole, jedliśmy sernik, rozmawialiśmy o codziennych sprawach. O północy wyszliśmy na podwórko. Nie było fajerwerków. Tylko gwieździste niebo. I my. Saba szczekała, Rudzielec biegał w kółko, a kociaki siedziały na parapecie, patrząc z zaciekawieniem na ten dziwny, hałaśliwy świat.

I wtedy pomyślałam:

Stare minęło. A tutaj, w tym domu, zaczyna się coś od nowa.

Rok 2000 i pierwsze zmiany

Zima mijała powoli. Trzeba było wstawać wcześnie, przynieść węgiel, rozpalić w piecach, czekać, aż się rozgrzeją. Czasem dymiły. Czasem nie chciały ciągnąć. Ale kiedy wreszcie zaczynały grzać, w kuchni pachniało ogniem, a dom napełniał się spokojem.

Na zewnątrz wciąż panował chaos. Ogród był bardziej zarośnięty niż „dziki” — chwasty jak małe drzewa, krzaki, których nikt nie sadził, a jednak rosły z uporem. Każdy dzień oznaczał kolejne zmagania: z ziemią, z korzeniami, z własnym zmęczeniem. 

Bo każdy wyrwany chwast to jakby kawałek odzyskanej przestrzeni — i trochę więcej światła wpadającego do życia.

Latem 2000 roku zrobiliśmy drugi pokój — z kominkiem. Cegła jeszcze pachniała świeżością, a zapach drewna palącego się w nowym palenisku był jak nagroda. I nagle… zaczęli przyjeżdżać goście. Najpierw rodzina. Potem znajomi. Dom wypełnił się rozmowami, śmiechem, zapachem świeżo upieczonego ciasta. 

Każdy chciał zobaczyć ten dom — z jego drewnianymi oknami, piecami kaflowymi, ogrodem przypominającym zarośnięty park z tajemnicą. Siadali na ławce pod jabłonią, pytali o historię dworku, o życie „po staremu”, z kotami, kominkiem, bez asfaltu pod bramą. Dla mnie to była codzienność. Dla nich — bajka.

Nadszedł październik. Znowu zostałam sama.

Córka wróciła do miasta. Mąż znów wyjechał za granicę. Zostały ze mną tylko psiaki i kociaki. Początkowo czułam, jakby dom opustoszał. Ogrodowe ścieżki pokrywał szron, liście opadały z drzew. Cisza zaczęła wypełniać przestrzeń, jakby dom przygotowywał się do zimy. Aż pewnego dnia zaczął sypać pierwszy śnieg.

Wstawałam wcześnie. W piecu jeszcze nie było ognia, więc ciepło szło z kubka herbaty trzymanego w dłoniach. Zima 2000/2001 roku nie była sroga, ale zanim dom się rozgrzał, musiałam przetrwać chłód, który wciskał się przez każdą szczelinę. Okna skrzypiały przy wietrze. W nocy czuło się, że dom „oddycha” (…)

2025-03-20 6 komentarzy
3 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Między nadzieją a codziennością

by Jolanta Strażyc 2025-03-10

Kiedy skończyły się lata 80., w kraju wyraźnie czuć było zmianę. Ludzie przestali szeptać i zaczęli mówić. Władza, która przez lata patrzyła z góry, nagle zaczęła się tłumaczyć. Komunizm odchodził powoli, ale nieubłaganie. Z dnia na dzień wszystko miało być inne – tylko nikt nie powiedział, jak się w tej nowej Polsce żyje. A szczególnie jak się żyje kobietom, matkom, zwykłym ludziom, którzy z dnia na dzień zostali obywatelami „wolnego rynku”.

1990 – Polska się budzi

Miałam trzydziestkę tuż za rogiem i córkę w szkole podstawowej. Wolność przyszła jak długo wyczekiwana wiosna – ale z tą różnicą, że razem z nią nie przyszedł spokój. Przyszedł chaos. Ceny rosły z tygodnia na tydzień, pensje nie nadążały. W sklepach wszystko było – ale nie każdego było na to stać.

Ale była też wolność. Ludzie zakładali małe firmy, szyldy rosły jak grzyby po deszczu. Jednego dnia osiedlowy kiosk zamieniał się w butik, a na placu, gdzie kiedyś był pomnik komunistycznego idola, ktoś sprzedawał z łóżka kanadyjskie dżinsy czy tureckie kożuchy. Przestaliśmy stać w kolejkach – zaczęliśmy „kombinować” na nowo – ale już nie w szaro-burym PRL-u, tylko w nowej rzeczywistości.

A kobiety? Kobiety nie tylko pracowały na etatach i prowadziły domy – zaczęły tworzyć coś własnego. Małe, domowe biznesy, najczęściej z potrzeby, czasem z pasji. Ktoś sprzedawał dziecięce ubranka szyte na maszynie po cioci, ktoś inny otwierał zakład fryzjerski w przekształconym pokoju, a jeszcze inna uczyła się robienia paznokci z kolorowych gazet i próbowała szczęścia na bazarku. Bez wsparcia, bez poradników, ale z determinacją.

Początek edukacji i „dorosłości” mojej córki

Moja córka rosła w zupełnie innej Polsce, niż ta, w której przyszła na świat. Gdy miała 10 lat… telewizja pokazywała programy zachodnie, pojawiły się komputery, kasety wideo, pierwsze reklamy. Z jednej strony świat stał przed nią otworem. Z drugiej – był to świat niepewny. Szkoły nie nadążały za zmianami, nauczyciele byli zmęczeni, rodzice – przepracowani. Wszyscy musieli się uczyć życia od nowa.

Pamiętam, że rachunki zaczęły wyglądać inaczej. Pojawiły się nowe podatki, nowe zasady, nowe instytucje. Ludzie, którzy przez całe życie pracowali w jednym zakładzie, nagle tracili wszystko – bo „restrukturyzacja”, bo „upadłość”, bo „prywatyzacja”. A inni robili majątki na oczach sąsiadów – zakładali firmy, sprowadzali sprzęt, handlowali wszystkim, co tylko dało się sprzedać.

Kobiety w nowej Polsce

Nadal prowadziły domy, dbały o dzieci, gotowały, pracowały, dorabiały. I zakładały własne firmy – często z potrzeby, ale również często z pasji. Ktoś otwierał pracownię krawiecką w piwnicy, ktoś inny urządzał salon fryzjerski w przedpokoju. Zwykłe kuchnie zmieniały się w miejsca wypieków ciast „na zamówienie”, a w garażach powstawały pierwsze hurtownie, księgarnie, punkty usługowe. Byłyśmy przedsiębiorcze, choć nikt nas tak jeszcze wtedy nie nazywał.

Nie miałyśmy mentorów, poradników, coachów. Uczyłyśmy się metodą prób i błędów. Byłyśmy księgowymi, sprzątaczkami, właścicielkami i sekretarkami w jednym. I choć rzadko mówiono o nas w gazetach, to właśnie kobiety były fundamentem tej pierwszej fali polskiej mikroprzedsiębiorczości. Pracowałyśmy po cichu, między obiadem a odrabianiem lekcji z dziećmi. Czasem po godzinach etatu, czasem ryzykując wszystko, co miałyśmy.

Nie tylko pracowałyśmy – uczyłyśmy się. Kursy księgowości, szkolenia kosmetyczne, wieczorowe licea, studia zaoczne. Często z własnych pieniędzy, kosztem snu, czasu wolnego, komfortu. Bo wiedziałyśmy, że świat się zmienia – i jeśli chcemy być w nim kimś więcej niż tylko obserwatorkami, musimy się rozwijać. Po swojemu. Ale skutecznie.

Kobiety – między domem a biznesem

Pamiętam Halinę z trzeciego piętra – całe życie zajmowała się domem i dziećmi, a kiedy przyszły zmiany, zaczęła piec torty. Nie jakieś zwykłe – prawdziwe dzieła sztuki. Najpierw piekła dla sąsiadów, potem dla znajomych z parafii, a w końcu założyła małą pracownię cukierniczą. Miała wtedy prawie pięćdziesiątkę i pierwszą kasę fiskalną w naszym bloku.

Albo Elżbieta, koleżanka z pracy, która wieczorami uczyła się księgowości – z podręczników, które przynosiła z rynku. Zdała egzamin i otworzyła biuro rachunkowe w pokoju po synu, który wyjechał na studia. Dziś prowadzi firmę, zatrudnia ludzi, a wtedy… wtedy po prostu musiała się odnaleźć, kiedy zlikwidowali jej dział w zakładzie.

Były też kobiety, które szyły, szydełkowały, robiły paznokcie, sprzedawały warzywa na ryneczku. Często „na dziko”, zanim powstały przepisy, pozwolenia, zasady. Działałyśmy instynktownie – nie dlatego, że ktoś nam kazał, tylko dlatego, że trzeba było zadbać o rodzinę. I jakoś tak wyszło, że zaczęłyśmy dbać też o siebie.

Pierwsze kursy i szkolenia

Z czasem zaczęły pojawiać się kursy – szybkiego pisania, obsługi komputera, robienia paznokci, prowadzenia działalności gospodarczej. Często organizowane przy domach kultury, czasem w szkołach wieczorowych. Chodziłyśmy tam po pracy. Niektóre dziewczyny przychodziły z dziećmi, bo nie miały ich z kim zostawić.

Pamiętam, że kurs komputerowy prowadził chłopak młodszy ode mnie o dobre dziesięć lat. Pokazywał nam, jak pisać w Wordzie i robić tabele w Excelu. Mówił do nas „panie”, a my do niego „panie Tomku” – i śmiałyśmy się, że kiedyś to my go mogłyśmy uczyć. Ale uczyłyśmy się od niego pokory wobec nowego świata.

Lokalne liderki

W tych latach rodziły się też pierwsze kobiece głosy w przestrzeni publicznej – może nie od razu w sejmie, ale w radach osiedli, komitetach rodzicielskich, lokalnych stowarzyszeniach. Ktoś organizował zbiórkę na sprzęt do szkoły, ktoś inny pilnował, by zrobiono drogę dojazdową albo postawiono latarnię. To też była forma przedsiębiorczości – tylko społecznej, niewidocznej w mediach, ale ważnej.

Zaczęłyśmy się łączyć. Wspierać. Niektóre kobiety zakładały stowarzyszenia, inne grupy nieformalne. Pojawiły się pierwsze pisma kobiece – z poradami, z historiami „z życia”, z modą i zdrowiem. W kioskach, obok gazet politycznych, można już było kupić Claudie”, „Twoje Imperium” czy „Panią”.

W duchu zmiany tożsamości

Z biegiem lat coraz rzadziej myślałyśmy o sobie wyłącznie jako o „żonach” i „matkach”. Nadal nimi byłyśmy – i to z dumą – ale coraz częściej widziałyśmy się też jako kobiety, które mają coś do powiedzenia. Które nie tylko gotują i sprzątają, ale też zarządzają, tworzą, zmieniają rzeczywistość.

W latach 90. nie mówiło się jeszcze o „siostrzeństwie”, ale ono istniało. Każda z nas niosła coś więcej niż tylko siatki z zakupami – niosła w sobie zmianę. I w tej zmianie nie byłyśmy już same.

W życiu codziennym było już nieco lżej. Może nadal się „kombinowało”, ale częściej z nadzieją niż z desperacji. Dzieci rosły, my dojrzewałyśmy razem z nimi. Moja córka powoli zbliżała się do wieku nastoletniego, a ja coraz częściej patrzyłam na nią z dumą, nie tylko troską.

1995 – Lech Wałęsa odchodzi, świat pędzi

W 1995 roku odbyły się wybory prezydenckie – Lech Wałęsa przegrał, wygrał Aleksander Kwaśniewski. Dla wielu był to symbol końca pierwszej epoki wolności i wejścia w drugą – bardziej pragmatyczną, mniej romantyczną.

W domach pojawiły się pierwsze komputery. Niektórzy kupili używane samochody z Niemiec. Kasety VHS ustępowały miejsca płytom CD. Na chodnikach można było kupić wszystko – od butów po anteny satelitarne.

Ale było też wiele niedokończonych spraw: niedofinansowane szpitale, bieda emerytów, zapaść edukacji, drożyzna. Kraj się zmieniał, ale zmieniał się nierówno – niektórzy lecieli do przodu, inni zostali z tyłu.

1996 – zamyka się pewien rozdział

Ten rok był dla mnie symboliczny. Czułam, że weszłam już na dobre w nowe życie. Moja córka była nastolatką, coraz bardziej samodzielna. Ja – dojrzalsza, bardziej pewna siebie, niż w latach 80 👉 TU

Zaczęłam wtedy inaczej patrzeć na samą siebie – nie tylko jako na matkę czy żonę, ale jako na kobietę, która przeszła przez transformację razem z tym krajem. Przetrwała kryzysy, niepewność, reformy. I nadal miała w sobie siłę. Dla mnie to był czas wychodzenia z cienia. Z cienia PRL-u, z cienia młodości naznaczonej stanem wojennym, z cienia kobiet, które całe życie były „w tle”.

2025-03-10 9 komentarzy
4 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Historia i życie zderzyły się pod moim oknem

by Jolanta Strażyc 2025-02-20

W roku, gdy czołgi znów jeździły po polskich ulicach, ja trzymałam w ramionach niemowlę. Historia i życie zderzyły się pod moim oknem – a ja, uczyłam się, co znaczy być matką i dorosłą kobietą.

Grudzień 1980. Skończyłam właśnie 19 lat. Byłam młoda, pełna lęków, ale też nadziei. Świat wokół mnie był niespokojny – z telewizora dobiegały wieści o „Solidarności”, strajkach, porozumieniach. Wszyscy mówili, że coś się kończy, coś się zaczyna.

W domu panowała nadzieja, a w sercu – przeczucie. Czułam, że coś się we mnie zmienia, coś dojrzewa, coś, co już niedługo wywróci mój świat do góry nogami.

W pierwszych dniach stycznia 1981 roku rozpoczęłam swoją pierwszą pracę. 5 stycznia, poniedziałek – data, którą pamiętam do dziś. Już wtedy przeczuwałam, że mogę być w ciąży. To był instynkt – cichy, kobiecy głos, który mówił: „Czas na zmiany”.

Chciałam pracować, choćby chwilę, by zdobyć prawo do urlopu wychowawczego – to było wtedy ważne, zwłaszcza dla kogoś tak młodego jak ja. Dość szybko weszłam w prawdziwą dorosłość. Kończyłam jeszcze szkołę średnią, gdy zaszłam w ciążę. Taka nagła zmiana – z uczennicy w mamę – wcale mnie nie przerażała. Byłam świadoma swojej nowej roli i nie uciekałam od niej.

Życie w cieniu strajków

W kwietniu 1981 roku wzięliśmy ślub. W czasie, gdy kraj wrzał – ludzie strajkowali, robotnicy walczyli o godność – my, młodzi, zakochani, mówiliśmy sobie „tak” z nadzieją na wspólną przyszłość.

Na ulicach było coraz więcej milicji, a w domach – coraz mniej produktów żywieniowych… Ale w sercu była radość. Nie myśleliśmy o wielkiej polityce. Chcieliśmy być razem.

Ślub był skromny. Ludzie składali życzenia z odrobiną czułości i współczucia – jakby wiedzieli, że życie w tym kraju nie będzie dla nas łatwe. Ale człowiek, niezależnie od sytuacji, chce kochać i żyć normalnie.

Na początku października przyszła na świat nasza córka. W tej jednej chwili nie istniała żadna „Solidarność”, żadna partia, żadna władza. Istniało tylko dziecko – czysta, bezbronna istota, której trzeba było dać wszystko, co najlepsze. Macierzyństwo i prowadzenie domu dawało mi dużo radości. Nie chciałam być jedną z tych mam nieobecnych, niezaangażowanych. Skupiłam całą energię na moim dziecku. 

13 grudnia 1981 roku

Moja córka miała niespełna trzy miesiące, kiedy generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Obudziłam się rano i poczułam, że coś jest inaczej. W telewizji – tylko on, w mundurze, z kamienną twarzą.

„Ogłaszam, że dziś w nocy…”

Telefon nie działał. Na ulicach – czołgi. W telewizji tylko jeden program, w którym mówiono o „ratowaniu ojczyzny”. Nie wiedziałam, czy mąż wróci z pracy. Czy sklepy będą otwarte. Czy będzie mleko dla dziecka. Czy będzie jakieś jutro…

W Sylwestra odwiedzili nas sąsiedzi – znajomi z dzieciństwa, towarzysze podwórkowych zabaw. Odczepiliśmy fragment ogrodzenia i mimo godziny milicyjnej mogliśmy swobodnie poruszać się między domami 🙂 Chcieliśmy przywitać Nowy Rok – choćby małym toastem, skromnym jedzeniem i chwilą zapomnienia. W telewizji puścili Sami swoi – film swojski, znajomy, śmieszny… I śmialiśmy się, choć nie mogliśmy zadzwonić do nikogo, pojechać bez przepustki, ani protestować.

Rok 1981 był dla Polski rokiem nadziei i dramatu. Dla mnie – rokiem nowego życia, dosłownie.

Przez kolejne miesiące, Polska trwała w stanie wojennym – milcząca, przestraszona, sparaliżowana. A ja bez wielkich idei, bez polityki, miałam swoją własną wojnę – o sen, o spokój, o zdrowie psychiczne.

Mąż ciężko pracował, wspierał mnie jak mógł, ale wiadomo – większość obowiązków spadała na matkę. Nasza córka była wątła, chorowita, nie nadawała się do żłobka czy przedszkola. Nie było Internetu, grup wsparcia, blogów. W takiej sytuacji nie miałam szans, by wrócić do pracy. Na szczęście los pozwolił mi kontynuować fotografię i odkrywać nowe pasje…

Dziecko, które nie dawało spać

Pierwsze siedem miesięcy macierzyństwa to była walka. Moja córka płakała niemal bez przerwy. Dni, noce, poranki, wieczory – jakby chciała krzykiem zareagować na świat, który przywitał ją zimnymi ulicami i czołgami na skrzyżowaniach.

Nie miałam zbyt wiele wsparcia. Ludzie się bali. Rodzina była zajęta swoimi sprawami. Znajomi – kochani, ale przecież każdy miał własne problemy. 

Latem 1982 roku, po miesiącach bezsennych nocy i życia na granicy wyczerpania, postanowiłam wyjechać choć na chwilę – odpocząć, złapać oddech. Pojechałam z koleżanką do cioci mojego męża – do Elbląga i nad Zalew Wiślany. Córkę zostawiłam pod opieką męża, babci i dwóch koleżanek. Jedna osoba nie dałaby rady – trzeba było się zmieniać.

W Elblągu, było więcej patroli, więcej ZOMO, więcej napięcia. Odpoczynek okazał się względny. Ale spokojny. Tego właśnie najbardziej mi brakowało.

Właśnie wtedy, gdy mnie nie było, koleżanki postanowiły wdrożyć plan „szkoleniowy”, jak same to nazwały. Ustaliły rytuał: kąpiel, kolacja, łóżko. I koniec. Zamykały drzwi, a córka – jak można się było spodziewać – w płacz.
Pierwszego dnia – pełna godzina.
Drugiego – pół godziny.
Trzeciego – dziesięć minut.
Czwartego dnia – cisza. I tak już zostało.

To był przełom. Dla niej – i dla mnie.

Gdy wróciłam i usłyszałam, że córka zasypia sama – byłam szczęśliwa. Po siedmiu miesiącach nieustannego płaczu, noszenia, czuwania – to było jak wybawienie. Może i serce matki gdzieś tam na moment się ścisnęło, że to „szkolenie” odbyło się beze mnie, ale rozsądek mówił jasno: nareszcie odpoczniemy. I rzeczywiście – od tej pory noce były spokojniejsze. Dziecko spało. A ja uczyłam się na nowo, co to znaczy cisza w domu.

Życie w stanie wojennym – i po nim

Stan wojenny oficjalnie zakończono 22 lipca 1983 roku. Wcześniej, w 1982 – „zawieszono” go, ale realnie nic się nie zmieniło. Nadal można było zostać internowanym, przesłuchanym, wyrzuconym z pracy. Nadal mówiliśmy szeptem. Nadal znikali ci, których znaliśmy tylko z nazwiska.

Matki tamtych czasów musiały być twarde. Nie tylko dlatego, że dzieci płakały. Ale dlatego, że wszystko inne też „płakało”: system, służba zdrowia, dostęp do podstawowych rzeczy. A mimo to próbowałyśmy żyć normalnie. Dbałyśmy o wygląd, wychodziłyśmy do restauracji, do kina, do znajomych – czasem z dzieckiem, czasem udało się je zostawić z kimś, kto zgodził się pomóc choć na chwilę.

Mimo wszystko – życie toczyło się dalej. Dzieci rosły, rodziny trwały. W mieszkaniach pachniało obiadem. Święta obchodzono zgodnie z tradycją. Urodziny – z tortem i bliskimi przy stole.

To właśnie wtedy (my, matki lat 80.) nauczyłyśmy się doceniać rzeczy proste.
Kubek ciepłej herbaty.
Płomień świeczki podczas przerwy w dostawie prądu.
Uśmiech dziecka, które – choć na chwilę – przestaje płakać.
Jedna spokojna noc.
Zwykły dzień bez złych wiadomości.

Do końca lat 80. – kiedy świat się zmieniał

Lata mijały. Władza zmieniała się, ale powoli. Cenzura nie znikała, ale ludzie mówili coraz więcej. Ktoś przyniósł książkę z drugiego obiegu. Ktoś wspomniał o podziemnej mszy za Ojczyznę…

Pod koniec dekady coś zaczęło się zmieniać naprawdę.
Lech Wałęsa znów był w telewizji.
Ludzie wychodzili na ulice – nie ze strachu, ale z nadzieją.

W 1989 roku poczułam, że skończyła się nie tylko peerelowska epoka, ale i mój osobisty stan wewnętrznego zamrożenia. Bo kiedy upadał system, moja córka miała już 8 lat, chodziła do szkoły, bardzo dobrze się uczyła. Była już na tyle duża, że mogłam z nią podróżować po Polsce.

Córka miała w sobie ten sam głód poznawania co ja. Podróże pokochała od pierwszego wyjazdu. Była świetnym piechurem – chodziła po górach, wspinała się z uporem i radością. Umiała docenić piękno zabytków, z zachwytem zwiedzała pałace, zamki, kościoły i muzea. Lubiła kino i teatr, chłonęła muzykę na koncertach.

Była moim dowodem na to, że nawet w najciemniejszych czasach może wyrosnąć coś pięknego. Że mimo strachu, pustych półek i czołgów pod oknem – można wychować dziecko, które patrzy na świat z ciekawością i wrażliwością.

Fotografia – moja droga wśród cieni

Z czasem ludzie zaczęli coraz częściej dostrzegać moje zdjęcia. Najpierw znajomi, potem dalsi znajomi, aż w końcu zupełnie obce osoby zaczęły pytać, czy mogłabym sfotografować ich dzieci, ślub, chrzciny, jakąś uroczystość.

Aparat i ciemnię fotograficzną dostałam od taty, gdy miałam 14 lat. O tym napisałam w poprzednim poście TU

Już w szkole średniej robiłam zdjęcia koleżankom – trochę na zarobek, trochę dla siebie, dla rodziny. Ale dopiero teraz ta pasja zaczęła nabierać realnych kształtów. I znaczenia.

Coraz częściej ktoś coś u mnie zamawiał, ktoś inny polecał mnie dalej. Rodzina powtarzała z przekonaniem:

– Działaj! To twoja szansa.

Dziecko było już na tyle odchowane, że mogłam w końcu zrobić coś dla siebie – zapisałam się na profesjonalne szkolenie. Uporządkowałam to, co już umiałam z praktyki, i uzupełniłam wiedzę teoretyczną. I tak, trochę niepostrzeżenie, ta „zabawa w fotografa” zaczęła wypełniać mi coraz więcej dnia.

Zaczęłam dorabiać jako freelancer – słowo wtedy jeszcze nieużywane, ale dokładnie oddające sytuację.

Dziś wspominam tamte lata z mieszanką złości i czułości. Było trudno. Ale w czasach, kiedy wszystko się waliło, my – matki, ojcowie, sąsiedzi, przyjaciele – trzymaliśmy się razem. Zawsze.

Bo choć nie mieliśmy wiele, mieliśmy siebie.

2025-02-20 9 komentarzy
3 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Lata siedemdziesiąte

by Jolanta Strażyc 2025-02-10

Grudzień 1970. W telewizji mówiono o nowym I sekretarzu – Edwardzie Gierku. Ja miałam wtedy dokładnie dziewięć lat. W głowie – skakanka, oranżada w proszku i niekończące się pytania, które zadawałam mojemu tacie przy kuchennym stole.

Lata siedemdziesiąte przyszły jak powiew świeżości po dusznej dekadzie Gomułki. Przez chwilę wszyscy wierzyliśmy, że socjalizm da się pogodzić z kolorową coca-colą, krakersami w błyszczących paczkach i meblościanką z płyty wiórowej – szczytem marzeń każdej gospodyni. Na wystawie sklepu meblowego, wśród dywanów z „Dywilan”, ona – meblościanka – błyszczała jak eksponat z innego świata.

Moda – to był prawdziwy manifest wolności. Dżinsy, nawet te siermiężne, szyte w kraju z „polskiego teksasu”, były jak bilet do świata Zachodu. A oryginalne Levi’sy? Cóż, pojawiały się jak miraże – w Pewexie, za dolary, pachnące inaczej, pachnące wolnością.

W „łyżwiarkach” dziewczyny wyglądały jak bohaterki francuskich filmów, których nie widzieliśmy, ale o których opowiadało się szeptem. Flanelowe koszule, podkoszulki z Hofflandu, palto z ortalionu – i już było się „kimś”.

Moda nie była tylko ubraniem – była sztuką oporu. Bo nawet jeśli władza chciała, byśmy wszyscy wyglądali tak samo, to my – kolorem, fakturą, detalem – mówiliśmy: „Nie jestem częścią tej masy”.

Styl życia – nie tylko to, co się nosiło, ale też to, gdzie się bywało, co się słuchało i o czym się marzyło.

We wczesnych latach siedemdziesiątych pojawiło się nowe słowo, które brzmiało jak coś zza oceanu, z innego świata: dyskoteka.

Jeszcze niedawno zabawy taneczne odbywały się w remizach, na salach gimnastycznych, pod czujnym okiem wychowawców albo miejscowego milicjanta. A teraz – kolorowe światła, wzmacniacze, muzyka z płyt winylowych i zagraniczne hity, przy których aż chciało się rzucić w wir tańca, nawet jeśli podłoga skrzypiała, a głośniki trzeszczały jak stare radio „Sonata”.

Do dyskoteki nie chodziło się tylko po to, by tańczyć. Chodziło się, żeby być. Zobaczyć i dać się zobaczyć. Mieć na sobie coś kolorowego, trochę odważniejszego, z podwiniętym rękawem albo zapiętym tylko jednym guzikiem. Jeśli ktoś miał szczęście i znajomości – dżinsy z Pewexu – to już był bilet wstępu do innej ligi.

Początkowo te przybytki nowoczesności dostępne były tylko dla „lepiej ustawionych”. Wstęp kosztował, a napoje – cola, oranżada, czasem jakiś importowany sok – były na wagę złota. Z czasem jednak dyskoteki zaczęły się rozprzestrzeniać jak wirus: pojawiły się w domach kultury, w klubach studenckich, nawet w piwnicach przedszkoli, które w weekendy zamieniały się w miejsca spotkań…

Ale ulica miała swoją drugą twarz. Druga połowa lat 70. to już kolejki – wszędzie, po wszystko i o każdej porze. Po chleb, po mięso, po po cukier, po papier toaletowy, po przydział na meble. Z jednej strony więcej kolorów w życiu, a z drugiej – więcej pustych półek. Szpitalne korytarze pełne oczekujących, przychodnie bez leków, apteki z zapasami na pokaz.

A jednak – życie codzienne nabierało złudnego połysku, szczególnie w domach, gdzie pojawił się telewizor.

Pamiętam ten moment, kiedy tato kupił „Beryla” i oglądaliśmy z zapartym tchem „Pogodę dla bogaczy”. Potem „Colombo”. Westerny…

I były dwa programy – aż dwa!. A wieczorami – cisza na klatkach schodowych. Tylko gdzieś z otwartego okna leciało „Studio 2”, a w nim – nie do wiary – sama ABBA, śpiewająca w polskiej telewizji, jakby Polska naprawdę była częścią Zachodniej Europy.

W prasie pojawiły się rzeczy, które kiedyś byłyby nie do pomyślenia – porady seksuologiczne, zdjęcia kobiet w półnegliżu, czasem nawet całkiem odważne. Kino też poszło tą drogą. Filmy zaczęły opowiadać o ciele i pożądaniu, nie jak o grzechu, ale jak o czymś, co po prostu było. „Dzieje grzechu” – Żeromski na nowo odkryty przez pokolenie zafascynowane tym, co zakazane, a zarazem dziwnie bliskie.

A między tym wszystkim – coca-cola i pepsi-cola. Dla wielu bardziej magiczne niż wino czy wódka. Miały smak Ameryki, której nie dało się dotknąć, ale można było ją poczuć na języku. Dziwnym trafem – jeśli w sklepie była coca-cola, to nie było pepsi. I odwrotnie. Jakby cały kraj został podzielony na strefy wpływów tych dwóch bąbelkowych imperiów.

Tenis był jak coca-cola: mało kto go próbował, ale wszyscy chcieli go mieć.

Na kortach zrobiło się tłoczno – choć niekoniecznie od gry. Kto miał rakietę Dunlopa przewieszoną przez ramię, a najlepiej jeszcze torbę z napisem Maxply, ten już był „tenisistą”. A że zamiast kortu była piaszczysta plaża, a zamiast tenisa – kometka? Nikt nie zadawał zbędnych pytań.

Fibak wygrywał za granicą, a my – wygrywaliśmy na podwórkach uwagę kolegów. Polski Polsport oferował rakiety o nazwach jak z lekcji angielskiego – Set i Gem – i choć łamały się po trzecim użyciu, miały w sobie coś magicznego.

Korty, kiedyś zaniedbane i porośnięte mchem, nagle odżyły. Stawały się miejscami, gdzie młodzi chcieli „bywać” – niekoniecznie po to, żeby grać, ale żeby nosić się modnie, flirtować, śmiać się zbyt głośno i odmierzać czas nie według zegarka, tylko według kolejnego seta.

Tak samo było z samochodami.

Maluch – symbol sukcesu. Mały, głośny, wiecznie przegrzewający się – ale własny. Nie wszyscy go mieli, choć wszyscy go chcieli. Zdobycie malucha graniczyło z cudem – trzeba było mieć przedpłatę, asygnatę, cierpliwość oraz znajomości, najlepiej w partii.

Kto miał Fiata 126p, ten był panem swojego losu. Jechał nad morze, nad jezioro, albo chociaż za miasto, byle tylko ruszyć „w trasę”. Wystarczył koc, dwa słoiki konserw i termos – i już było się w podróży.

Dla „wybranych” był polonez – samochód poważny, obszerny i równie przestarzały, jak decyzje Komitetu Centralnego. Jeździli nim dyrektorzy i… porucznik Borewicz z „07 zgłoś się”. Samochód niby nowoczesny, a jednak już wtedy pachniał papierem maszynowym i urzędową pieczątką.

W tle tych wszystkich marzeń o zachodnim stylu życia, o sporcie, który pachniał Wimbledonem i samochodzie, który miał dowozić ludzi do lepszego jutra, wydarzyło się coś, czego władza bała się najbardziej: Papież przyjechał do Polski.

Czerwiec 1979. Miasta zamarły. Ulice wypełniły się ludźmi, ale nie było w tym nic z propagandowego pochodu. To było coś innego. Ludzie stali godzinami, słuchali, milczeli, płakali. Nie bali się.

Gierek się zgodził, choć Breżniew był przeciwny. – Róbcie, jak chcecie towarzyszu, bylebyście później nie żałowali – ostrzegał. Ale było już za późno.

Władza rozbudziła apetyty – i nie potrafiła ich zaspokoić.

Pod koniec dekady kredyty się kończyły, półki pustoszały, telewizor wciąż grał, ale coraz częściej w tle słychać było pomruk niezadowolenia. Ludzie stali w kolejkach z numerkami wypisanymi na kartkach, słyszeli w radio o planach, a w lodówkach mieli tylko światło.

Socjalizm zamienił się w system niedoboru – bigosowy eksperyment, który przypalił się już na dobre.

Timothy Garton Ash napisał później, że nikt nie może bezkarnie narobić apetytu i go nie zaspokoić. I miał rację. My już wiedzieliśmy, że Zachód istnieje – nie z propagandy, ale z muzyki ABBY, z puszek coli i z torby tenisowej przewieszonej przez ramię.

I choć często nie mieliśmy dostępu do tego świata – to wiedzieliśmy, że jest. A to wystarczyło, by zacząć o nim marzyć naprawdę.

Zdjęcia: (Pinterest). Artykuł Moda w latach siedemdziesiątych TU

2025-02-10 9 komentarzy
3 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail
Wspomnienia

Dom rodzinny

by Jolanta Strażyc 2025-01-20

Dom rodzinny… skromny w swej formie, ale nie ubogi, z pobielanymi ścianami i gankiem porośniętym winogronem… Powstał w 1929 roku, z inicjatywy mojego dziadka Michała TU i jego żony, mojej babci Ireny. To tam dorastały ich dzieci: córka Irena i dwaj synowie: mój tata Stanisław i jego młodszy brat Janusz…

Babci Ireny nie zdążyłam poznać – zmarła przed moim urodzeniem. Znam ją jedynie z opowieści, z kilku wyblakłych zdjęć, na których patrzy poważnie… ale z czułą. Dziadka Michała natomiast pamiętam, choć tylko trochę – zmarł, gdy miałam siedem lat. A jednak te wspomnienia, choć krótkie, zostały we mnie bardzo wyraźnie.

Pamiętam jego pogrzeb. Było listopadowe popołudnie. Tłum ludzi niosących wieńce i kwiaty. A ja – mała dziewczynka – podrygiwałam w rytm marszy żałobnych, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje. Widziałam łzy dorosłych, ale nie czułam wtedy smutku – raczej podniosłość chwili. Dopiero później przyszło zrozumienie.

Dziadek Michał – cichy bohater i mój nauczyciel życia

Dziadek zawsze miał w sobie spokój, który nie był bierny. To był spokój człowieka, który widział więcej niż opowiadał, ale nigdy nie pozwalał, żeby to, co trudne, przyćmiło to, co dobre. Gdy byłam mała, wiedziałam, że był „ważny” – że był nauczycielem, dyrektorem, że ludzie go szanowali. Ale dopiero później zrozumiałam, jak wiele w sobie niósł.

Był legionistą. Brał udział w obronie Warszawy. Tato mówił, że był w ruchu oporu, w partyzantce na Kielecczyźnie. Ja znałam go jako człowieka, który co rano zakładał sweter, siadał przy stole i słuchał uważnie moich dziecięcych opowieści.

Na emeryturze, zamiast odpoczywać, działał w ZBOWiD. Pisał, spotykał się z innymi weteranami, organizował uroczystości, ale zawsze wracał na czas, by podać mi herbatę i posłuchać, jak czytam na głos. Czasem patrzyłam, jak zamyka oczy, gdy mówiłam. Myślałam, że zasypia. Ale on słuchał – wszystkiego. Nawet najprostszych zdań. I każde z nich traktował jak coś ważnego.

Uczył mnie nie słowami, tylko obecnością. Pokazywał, że można być silnym bez krzyku, mądrym bez popisywania się, i dobrym bez potrzeby bycia docenionym. Dziś, gdy myślę o tym, kim jestem, wiem, że w moim spojrzeniu jest jego spokój. W mojej pracy – jego cierpliwość. A w tym, jak słucham ludzi – jego cicha mądrość.

Dziadek był bohaterem historii. Ale dla mnie był po prostu moim Dziadkiem. I to najpiękniejszy tytuł, jaki mógł nosić.

Kawa, las i życie w rytmie ciszy

Dziadek zaczynał dzień od kawy. Zawsze. Najpierw był ten rytuał – wyjmował z szafki drewniany młynek, trochę już starty od lat, ale dla niego jak relikwia. Wsypywał ziarna, zamykał wieczko i kręcił powoli korbką. Mielenie kawy miało swój dźwięk – cichy, rytmiczny, znajomy. Dla mnie był to dźwięk domu. Dźwięk obecności. Cała kuchnia pachniała wtedy jak inny świat – gorzko, głęboko, ciepło. Dziadek nalewał kawę do swojej ulubionej filiżanki – biała, z delikatnym złotym rantem – i siadał przy stole. Czasem tylko patrzył przez okno, czasem do mnie mówił: Kawa to nie pośpiech. To chwila dla siebie.

I ja, choć miałam wtedy może sześć lat – już wtedy rozumiałam, że to coś więcej niż napój.

Po kawie był spacer. Zawsze. Bez względu na pogodę. Najczęściej szliśmy do lasu – dziadek znał tam każdy zakątek. Pokazywał mi, jak rozpoznać drzewa, słuchać ptaków, czytać ślady na ścieżce. Mówił, że las to nauczyciel – trzeba tylko umieć słuchać. I rzeczywiście, przy nim las jakby przemawiał – liśćmi, światłem, ciszą. Czasem milczeliśmy przez cały spacer. Ale to nigdy nie była pustka. To była taka obecność, która mówi więcej niż tysiąc słów. Czułam się bezpieczna. Czułam się widziana.

Dziadek kochał przyrodę i tę miłość we mnie zaszczepił. Do dziś, kiedy wchodzę do lasu, mam wrażenie, że idzie ze mną. Że jeszcze gdzieś tam słychać ten młynek do kawy, cichutko, z oddali. I jego głos: Nie spiesz się. Zobacz, jak pięknie tu jest.

Przejście na drugą stronę horyzontu

Pamiętam, jak któregoś wieczoru tato usiadł obok mnie i powiedział spokojnym głosem, że Dziadek musiał odejść – że nadszedł już dla niego czas, by wyruszyć „na drugą stronę horyzontu”. To określenie zapadło mi w pamięć na zawsze.

Tam, po tej drugiej stronie, miał teraz zamieszkać w nowym domu – takim, który nie potrzebuje ścian ani dachu, tylko miłości i wspomnień. Tam miał znów spotkać swoją ukochaną żonę, moją babcię Irenę, a także swoich rodziców i tych wszystkich, których kiedyś pożegnał. Tato mówił o tym tak, by dziecko mogło zrozumieć stratę – bez lęku, z czułością. I ja w to wierzyłam. Wierzę nadal.

Po śmierci dziadka, w naszym domu zamieszkała babcia – mama mojej mamy

Była zupełnie inna niż większość kobiet z sąsiedztwa – elegancka, zawsze zadbana, z nienaganną fryzurą i klasyczną torebką zawieszoną na zgięciu łokcia. Miała w sobie coś z przedwojennej damy – nie tylko w sposobie bycia, ale też w języku, w gestach, w tym, co opowiadała. Uwielbiała wspominać czasy młodości – piękne bale, święta w dużym domu rodzinnym na Wołyniu, spacery alejkami, które już dawno zarosły trawą. Tamte czasy były dla niej zawsze lepsze, spokojniejsze, piękniejsze, jakby obleczone światłem, które już nie wróciło.

Ale jej opowieści nie były tylko słodkie i nostalgiczne. Często schodziła głosem i mówiła o wojnie – tej, która zabrała jej młodość i męża.
Jej ukochany zginął z rąk Niemców – rozstrzelany w jednej z wielu pacyfikacji. Ona sama, razem z dziećmi i rodzicami, została wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec. To był świat, w którym nikt nie mówił o przyszłości – tylko o przetrwaniu dnia.

Jej ojciec – a mój pradziadek – był człowiekiem niezwykłym. Znał siedem języków i właśnie dzięki temu przeżyli. W obozie pracował jako tłumacz, a gdy nie tłumaczył – pomagał w kuchni. Dzięki temu dostawał resztki jedzenia, a czasem mleko dla dzieci. Tak ratował rodzinę – skrawkami chleba i umiejętnością mówienia.

Po wojnie nie wrócili już na Wołyń. Tamten dom przepadł, podobnie jak całe dawne życie. Trafili na tak zwane Ziemie Odzyskane – na Dolny Śląsk. I chociaż tam znów zaczęło się życie, to jednak dla babci to było już tylko „miejsce do mieszkania”, nie „dom”. W końcu, wiele lat później, babcia przeniosła się do nas – do naszego domu. I chociaż w jej oczach wszystko było „już nie takie jak kiedyś”, to jednak myślę, że to właśnie wśród nas, w codzienności – cichej i zwyczajnej – znalazła trochę spokoju.

Siedziała wieczorami przy oknie, z kubkiem herbaty, patrząc, jak słońce chowa się za horyzontem. A ja wtedy siadałam obok i słuchałam.
Czasem opowiadała, czasem milczała. Ale nawet w tym milczeniu było coś, co pamiętam do dziś – jej obecność, jej historia, jej siła.

Babcia wniosła do naszego domu coś więcej niż tylko obecność – wnosiła klasę

To ona nauczyła mnie, że elegancja to nie tylko ubranie, ale sposób mówienia, sposób, w jaki niesie się głowę, jak patrzy się ludziom w oczy. Potrafiła z prostych rzeczy stworzyć coś wyjątkowego – apaszkę zawiązać tak, że wyglądała jak z francuskiego magazynu, a z taniej sukienki uczynić kreację, w której czułam się jak dama.

Kochała mówić o modzie – o rękawiczkach noszonych do płaszcza, o pończochach z szwem z tyłu, o zapachach, które wybierało się starannie, „na okazję”, nie jak dziś – na co dzień, bez refleksji. Zawsze miała w szafie kilka rzeczy „na specjalną okazję”, nawet jeśli te okazje już nie nadchodziły.

Przez kilkanaście lat mieszkałyśmy razem – dwie kobiety z różnych epok, ale w jakiś sposób bardzo sobie bliskie. A potem… zaczęła się zmieniać.

Na początku to były drobiazgi – zapomniane słowa, nieodłożone rzeczy, pytania powtarzane kilka razy dziennie. Ale później było coraz trudniej. Babcia zaczęła tracić pamięć. Zapominała, co jadła na śniadanie, ale potrafiła opowiadać z najdrobniejszymi szczegółami o podróży pociągiem z Łucka do Lwowa w 1938 roku. Dawne czasy – te sprzed wojny – stawały się dla niej coraz bardziej realne, jakby wracała tam myślami, szukając w nich ukojenia. Czasem mówiła do mnie imieniem swojej mamy albo córki, którą była moja mama, ale z czasów dzieciństwa. Przesuwały się w niej obrazy, ale to, co było „teraz” – znikało.

Choroba Alzheimera zabierała ją powoli – nie od razu, nie gwałtownie, ale po kawałku

I choć była przy mnie fizycznie, czułam, że odchodzi. Najpierw z codziennych rozmów, potem ze wspólnego śniadania, w końcu z samego spojrzenia. Do końca pozostało w niej jednak coś – pewna łagodność w ruchach, uśmiech, gdy usłyszała znajomą melodię, albo gdy ktoś podał jej filiżankę herbaty w porcelanie „jak kiedyś”. Może nie wiedziała, kim jestem, ale kiedy brałam ją za rękę, uspokajała się. Myślę, że na jakimś poziomie – pamiętała. Może nie mnie jako osobę, ale emocję, więź, czułość.

Zmarła spokojnie, otoczona ciszą i światłem wpadającym przez okno. Odeszła – tak, jak żyła – z godnością.

A ja do dziś, kiedy zakładam apaszkę albo układam włosy przed lustrem, słyszę jej głos: Zawsze noś się z klasą, nawet jeśli nikt nie patrzy. Ty masz patrzeć na siebie z dumą.

Moi rodzice byli jak dwa filary naszego domu – każdy inny, ale razem tworzyli coś wyjątkowego

Tata z wykształcenia był weterynarzem. Zawsze z pasją opowiadał o zwierzętach, a kiedy wracał z pracy, miał w sobie tę charakterystyczną cierpliwość, którą mają tylko ludzie, potrafiący naprawdę słuchać – nawet tych, którzy nie mówią słowami. Przez wiele lat pracował w lecznicy, gdzie znał każdy przypadek, każde zwierzę po imieniu. Potem związał się z zakładem Biowet w Puławach – to już była inna praca, bardziej „naukowa”, laboratoryjna, ale jego podejście pozostało to samo: dokładność, zaangażowanie i serce włożone w to, co się robi. Nigdy nie opowiadał o sobie z wielkimi słowami – był skromny. Ale ja wiedziałam, że jest dobry w tym, co robi.

Mama z kolei zajmowała się domem – i to z taką starannością i sercem, jakby tworzyła małe dzieło sztuki każdego dnia. Czasami dorabiała sobie, robiąc swetry na drutach – dokładne, równe, często z pięknymi wzorami. Pamiętam, że potrafiła siedzieć wieczorami w fotelu, z drutami stukającymi cicho w rytmie własnych myśli, i mimo zmęczenia miała cierpliwość, by spruć cały rękaw, jeśli coś jej nie pasowało.

Ale tym, co najbardziej ją wyróżniało, była kuchnia.

Mama gotowała – nie „dla obowiązku”, ale z miłości. Jej potrawy miały duszę. Aromat rosołu, który unosił się w niedzielę rano, był jak sygnał, że wszystko jest na swoim miejscu. Pierogi, które lepiła na święta, miały idealnie cienkie ciasto i farsz tak doprawiony, że znikały ze stołu, zanim zdążyła usiąść. Ciasta, zapiekanki, konfitury, pasztety – wszystko było domowe, autentyczne i zawsze podane z uśmiechem.

W naszym domu niemal zawsze ktoś był – sąsiedzi, kuzyni, przyjaciele rodziców, znajomi z pracy. Bywało gwarno, wesoło, czasem głośno. Mama nie narzekała – wręcz przeciwnie, cieszyła się, że dom żyje. Nakrywała do stołu z jakąś naturalną gracją, zawsze znajdowało się „coś dobrego” do poczęstowania gości – i co najważniejsze, nikt nie mógł wyjść głodny. To właśnie od niej nauczyłam się, że jedzenie może być językiem miłości – że nakarmienie kogoś to coś więcej niż tylko gest. To sposób, by powiedzieć: „jesteś mile widziany, jesteś ważny”.

I chyba właśnie dlatego do naszego domu zawsze chciało się wracać.

Tata miał jeszcze jedną pasję, która – jak się później okazało – zaważyła na moim całym życiu

Pamiętam go z aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię, z wiecznie zapisaną rolką filmu i spokojem, z jakim ustawiał ostrość, jakby chciał uchwycić nie tylko obraz, ale też myśl, emocję, moment, którego już nie da się powtórzyć. W domu mieliśmy ciemnię – prawdziwą! Czerwona żarówka, zapach chemikaliów, suszące się zdjęcia na sznurku. To było jak magia.

Z czasem zaczęłam sama podkradać mu aparat – najpierw z ciekawości, potem z rosnącą pasją.

Aż w końcu, kiedy miałam czternaście lat, tata spojrzał na moje zdjęcia, pokiwał głową i powiedział z uśmiechem: „Wiesz co? Ty robisz już lepsze zdjęcia ode mnie. Ten cały sprzęt jest Twój.” I tak właśnie podarował mi nie tylko aparaty, obiektywy i powiększalnik – ale też przyszłość. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że fotografia stanie się moim zawodem. Ale tata już to wiedział. A wszystko zaczęło się od ciemni w piwnicy i taty, który umiał nie tylko patrzeć przez obiektyw, ale też dostrzegać potencjał w innych.

Jeśli chodzi o gotowanie… cóż, mama próbowała przekazać mi swoją kulinarną pasję, ale tu nasze drogi trochę się rozeszły. Owszem, gotuję – ale tylko dania wegetariańskie. Może nie mają tego „polskiego charakteru” jak jej gotowanie i pieczenie, ale smakują. Tyle że – szczerze mówiąc – nie gotuję często. Po prostu nie mam czasu.

Zamiast tego wolę podróżować.

To właśnie w drodze najlepiej smakuje jedzenie – lokalne, świeże, prawdziwe. Lubię odkrywać smaki regionów, próbować tego, co ludzie gotują „po swojemu”, z produktów, które rosną tuż za płotem. Jak raz powiedziała mi koleżanka, trochę z przekąsem, a trochę z humorem: „Ja już wiem, ty lubisz po knajpach się żywić, a nie w domu, jak porządna kobieta polska.” I wiesz co? Coś w tym jest! 😉 Ale chyba nie o to chodzi, żeby być „porządną kobietą polską”, tylko sobą. A mnie zawsze było bliżej do aparatu i walizki niż do kuchni i piekarnika.

Każde z tych miejsc, które odwiedziłam, było dla mnie czymś więcej niż punktem na mapie. To były przystanki, które coś mi dały – inną perspektywę, nowy smak, zdjęcie, które zrobiłam mimo deszczu, słowo, którego wcześniej nie znałam, człowieka, którego już nigdy nie zapomnę.

To właśnie podróże, a nie gotowanie, są moją „przyprawą życia”.

Zdjęcie: Iwan Szuszkin, Leśna dal, olej, płótno (1891 r.)

2025-01-20 9 komentarzy
5 FacebookTwitterPinterestThreadsBlueskyEmail

O mnie

O mnie

Jolanta Strażyc

Nazywam się Jolanta Strażyc. Mieszkam w Krakowie. Jestem miłośniczką zdrowego stylu życia, muzyki klasycznej, mody, podróży i fotografii. Przez kilka lat prowadziłam bloga "Moda i fotografia", na którym oprócz tematyki lifestylowej pisałam o modzie oraz przedstawiam autorskie stylizacje poświęcone dojrzałym kobietom i pokazywałam, że życie nie kończy się po 50-tce.

Ostatnie posty

  • Czerwone Wierchy – wrześniowe światło w Tatrach

    2025-09-20
  • Tajemnica

    2025-08-20
  • Lato w mieście

    2025-07-20
  • W sercu Tatr – czerwcowa wyprawa z przyjaciółmi

    2025-06-20
  • Kiedy wszystko wydaje się możliwe

    2025-05-20

Popularne posty

  • 1

    O mnie

    2022-12-19
  • 2

    Sesja biznesowa – jak ją przeprowadzić

    2023-06-20
  • 3

    Równo

    2024-08-20
  • 4

    Historia fotografii mody

    2023-04-10
  • 5

    Witaj emeryturo!

    2023-01-10
  • Facebook
  • Twitter
  • Instagram
  • Pinterest

@2019 - All Right Reserved. Designed and Developed by PenciDesign


Back To Top
jolantastrazyc.pl
  • Strona główna
  • Kontakt
  • Podróże
  • Fotografia
  • Wspomnienia
  • Warto przeczytać
  • Wydarzenia