Lato w mieście

by Jolanta Strażyc

Lipiec – sierpień 2008

To był mój czas w Krakowie. Miasto, które kocham za jego energię, piękno i dostępność wszystkiego – dosłownie w zasięgu spaceru. Nie trzeba wynajmować taksówki, żeby odwiedzić Wawel, Rynek, Kazimierz czy Podgórze. Mimo turystów, lato w Krakowie zawsze miało dla mnie swój niepowtarzalny urok.

Znam dobrze te miejsca, gdzie można dobrze zjeść, napić się wyśmienitej kawy albo gorącej czekolady. Wiem, które galerie są warte uwagi, gdzie można znaleźć artystyczne ubrania, a gdzie zatańczyć lub odkryć coś inspirującego…

Masz jakieś plany urlopowe? – zapytała Majka, wchodząc bez pukania jak zwykle. Trzymała kubek z kawą i miała na sobie lnianą sukienkę, którą chyba sama przerobiła ze spódnicy z second-handu.

Nie mam. Zostaję z moim balkonem, miętą w doniczce i Krakowem – odpowiedziałam, przeciągając się na sofie.

Za oknem śpiewały ptaki. W powietrzu unosił się zapach nagrzanych dachów, kurzu i jaśminu. Lato w Krakowie miało w sobie coś miękkiego i powolnego, jak piosenka grana na gramofonie.

Miasto jeszcze spało, ale my już planowałyśmy dzień. Pilates o ósmej, potem śniadanie…

A potem? – Majka podniosła brwi.

Praca. Biżuteria nie zrobi się sama. A wieczorem Kazimierz?

Skinęła głową. To był nasz rytuał.

Kiedy ludzie wyjeżdżali, my zostawałyśmy. Nie z przymusu – z wyboru. W lipcu i sierpniu Kraków był pełen muzyki, sztuki i światła. Chodziłyśmy na koncerty organowe, słuchałyśmy barokowych akordów w chłodnych wnętrzach kościołów. Albo odwiedzałyśmy wystawy…

W jeden z takich wieczorów, kiedy niebo było różowe jak sorbet, spotkaliśmy się z Karolem i Konradem. Informatycy, zawsze pełni anegdot, jakby mieli w głowie archiwum najdziwniejszych historii z Internetu.

Kazimierz, panie i panowie? – zaproponował Karol, rozciągając słowo z teatralnym namaszczeniem.

Szliśmy powoli przez Rynek, a potem uliczkami, które pachniały lipą i smażonymi plackami z budki przy Szerokiej. W Alchemii zamówiliśmy cydr. W Singerze, gdzie stoliki zrobione były z maszyn do szycia, rozmawialiśmy o kinie i wspomnieniach.

Poranki były proste. Słońce sączyło się przez rolety. Śniadanie – zwykle jogurt z owocami, czasem kanapki z pastą z bakłażana z pobliskiego baru wege. Praca nad biżuterią od 10:00 – Majka nawlekała koraliki, ja szkicowałam nowe wzory, robiłam zdjęcia, opisywałam produkty.

Około 13:00 wychodziłyśmy na lunch. Restauracja tuż za rogiem miała mały ogródek, stoliki pod winoroślą i menu zmieniane co tydzień. Jedzenie było smaczne, zdrowe i niedrogie. A chwila przerwy – prawdziwym luksusem.

Kiedyś zrobimy z tego książkę – powiedziała Majka, jedząc zupę z soczewicy. – Te nasze wakacje w mieście, z biżuterią, Kazimierzem i cydrem.

Z dialogami i przygodami? – zapytałam.

Koniecznie.

Spojrzałyśmy na siebie i wiedziałyśmy, że kiedyś to napiszemy. A może właśnie piszemy – dzień po dniu, spacer po spacerze. Lato 2008 w Krakowie. Letnie miasto. Letnie życie.

Targ o świcie i rozmowy przy kawie

Kiedy inni jeszcze spali, my już stałyśmy na placu Nowym, otulone lekkim chłodem poranka. Była niedziela – dzień, który na Kazimierzu znaczył coś więcej niż koniec tygodnia. To był dzień łowów.

Mam przeczucie, że dziś znajdę coś wyjątkowego – powiedziała Majka, zerkając na mnie z figlarnym uśmiechem.

Sukienkę czy inspirację do kolczyków? – zaśmiałam się.

Może jedno i drugie. Albo naszyjnik z lat 70. Tak bardzo chcę coś z duszą.

Słońce dopiero zaczynało wspinać się ponad dachy kamienic. Plac był w półcieniu, a na kramach lśniły klamry, broszki, wisiorki i guziki, które pamiętały inne czasy. Między stoiskami krążyli ludzie – niektórzy ubrani w grube swetry, jakby przyszli tu przypadkiem, inni wystylizowani jak z magazynu mody vintage.

Pod jednym z parasoli znalazłam wełnianą marynarkę – zieloną jak mech, pachnącą naftaliną i czasem.

W tej mogłabym wystąpić na spotkaniu autorskim – mruknęłam, mierząc ją na siebie.

To już chyba czwarty raz, jak mówisz o pisaniu książki – zauważyła Majka.

Może właśnie dlatego, że piszę ją cały czas, tylko jeszcze nie przelałam jej na papier.

Z uśmiechem przeszłyśmy do kolejnego stoiska. Po godzinie torby były pełne, a my – głodne i gotowe na drugie śniadanie.

W kawiarni obok Alchemii znalazłyśmy stolik przy otwartym oknie. Ściana z cegły, drewniany parapet, kot śpiący na krześle obok.

Zostańmy tu chwilę dłużej – powiedziała Majka. – Tu się myśli lepiej.

Zamówiłyśmy kawę z mlekiem i chałkę z konfiturą różaną. Czas płynął powoli… Wokół nas rozbrzmiewały rozmowy – po polsku, angielsku, niemiecku. Kraków był wielojęzyczny nawet w niedzielny poranek.

Wiesz co lubię najbardziej w tym mieście? – zaczęłam.

Zapach piekarni na Starowiślnej? – strzeliła.

To też. Ale chyba to, że nic nie musisz, a wszystko możesz.

I że jak nie pojedziesz na wakacje, to nikt nie mówi, że coś cię omija.

Bo tu jesteśmy – na wakacjach. W swoim rytmie. Bez presji i mamy cały dzień przed sobą.

Złoto w deszczu

Deszcz zaczął padać tuż po południu. Najpierw cicho, nieśmiało, jakby sprawdzał, czy może. Potem z każdą minutą coraz śmielej – stukając o parapety, rozlewając się po szybach i ulicach jak herbata na za małej serwetce.

Deszcz w sierpniu to nie katastrofa. To prezent – powiedziała Majka, odkładając narzędzia na stół.

W pokoju unosił się zapach metalu i lawendy z olejku, który dodałam rano do kominka aromaterapeutycznego. Pracownia była mała, ale miała wszystko, czego potrzebowałyśmy: jasne światło, półki z materiałami, pudełka pełne koralików i srebrnych drucików, i dwa krzesła, które pamiętały lepsze czasy – ale i tak były nasze.

Dziś nie chce mi się tworzyć – westchnęłam. – Chyba tylko siedzieć, patrzeć i być.

I to też jest sztuka – mruknęła Majka. – Usiądź. Robię herbatę.

Zasłoniłyśmy zasłony tylko do połowy, żeby widzieć, jak deszcz kapie na świat. Liście kasztanowców za oknem tańczyły, krople ściekały po szybie, a w radiu cicho grał stary Cohen.

W takich chwilach czuję, że żyję – powiedziałam. – Nic się nie dzieje, ale wszystko jest.

Usiadłyśmy na podłodze, oparłyśmy się plecami o ścianę.

Pamiętasz tę klientkę z Wrocławia? – zaczęła nagle Majka. – Tę, która kupiła nasze kolczyki i napisała, że czuje się w nich jak rusałka?

Pamiętam! Powiedziała, że od pięciu lat nie założyła nic, co ją tak cieszyło.

W takich momentach myślę, że to, co robimy, ma sens. Nie tylko koraliki, nie tylko druciki. To coś więcej. To zaklinanie codzienności.

Jak pisanie – dodałam. – Małe czary w zwykłych dniach.

Wypiłyśmy herbatę z imbirem i miodem. Deszcz bębnił o parapet, świat był odrobinę bardziej miękki, jakby zanurzony w welonie. Praca mogła poczekać. Inspiracja też.

Wieczorem poszłyśmy do mnie – z winem, notesami i marzeniami.

Napisz to – powiedziała Majka, kiedy rozmawiałyśmy o naszych codziennych rytuałach, przyjaciołach i wieczorach na Kazimierzu.

Piszę przecież – odpowiedziałam, sięgając po długopis. – Tylko jeszcze nie wiedziałam, że to może być książka.

Kino i co potem

Na elewacji Pałacu Pod Baranami światło odbijało się od starych szyb. Było późne popołudnie, lato w swojej pełni, ale nie gorące – raczej łagodne, wietrzne, jakby miasto brało głęboki oddech przed kolejnym rozdziałem dnia.

Lubisz filmy nieme? – zapytał Karol, idąc obok mnie z dłonią w kieszeni.

Lubię ciszę między obrazami – odpowiedziałam. – Bo ona mówi więcej niż dialogi.

Majka i Konrad szli przed nami, śmiejąc się z czegoś. Krótka sukienka Majki falowała przy każdym kroku, a Konrad – jak zawsze – miał przy sobie aparat, nawet do kina. „Na wypadek światła”, mawiał.

W kinie pachniało kurzem, drewnem i popcornem, ale tym prawdziwym, bez karmelowej przesady. Sala była półmroczna, chłodna. Zajęliśmy miejsca w trzecim rzędzie, pośrodku. Ekran był jak rama – gotowa przyjąć świat.

Wybraliśmy film z lat 20. – surrealistyczny, pełen dziwności, krzywych kadrów, postaci z cieniem na pół twarzy. A do tego – muzyka na żywo. Pianistka, która grała obok ekranu, poruszała się tak, jakby każda nuta była emocją ukrytą w obrazie.

Czułam, jak z każdą minutą zapadam się w świat pozbawiony słów, ale przepełniony znaczeniami. Szeptaliśmy do siebie tylko raz, na początku.

Wyjątkowe, prawda? – powiedział Karol.

Jak senny pamiętnik – odpowiedziałam.

Gdy światło wróciło na salę, nikt nie wstał od razu. Jeszcze przez chwilę zostaliśmy w ciszy, przesiąknięci historią, jak tkanina zapachem dymu.

Po seansie wyszliśmy na Rynek. Niebo było grafitowe, z różowym brzegiem. Wiatr pachniał deszczem, ale jeszcze nie padało.

Idziemy do mnie? – zapytałam.

A wino masz? – odpowiedziała Majka bez namysłu.

Zawsze.

W mieszkaniu zapaliłam świece. Okna uchyliłam, żeby wpuścić wieczór. Stół nakryłam przypadkiem – deską do krojenia, kilkoma talerzykami, butelką czerwonego wina. I kieliszki, każdy z innej parafii.

Rozmawialiśmy. O filmie. O sztuce. O tym, czy lepiej mówić, czy słuchać.

To niesamowite, że można tyle powiedzieć obrazem – westchnął Konrad. – Bez jednego słowa.

Czasem to, czego nie mówisz, jest ważniejsze niż to, co powiedziałeś – dorzuciła Majka, popijając łyk wina.

Jak z biżuterią – dodałam. – Ona też nie mówi, ale potrafi opowiedzieć, kim jesteś.

Śmialiśmy się, milczeliśmy, słuchaliśmy siebie nawzajem. Czas przestał być ważny. W tle cicho grał Miles Davis. Świece gasły powoli, jedna po drugiej.

Karol spojrzał na mnie, gdy reszta na chwilę zamilkła.

To był jeden z tych wieczorów, które pamięta się przez lata – powiedział.

I których nie można zaplanować – dodałam.

Kraków spał za oknem. A my byliśmy dokładnie tam, gdzie trzeba.

Dobczyce. Niedziela, która się nie spieszy

Zbiórka była o dziewiątej pod moim blokiem. Jak zwykle Majka miała najwięcej do spakowania, choć zarzekała się, że „tylko kocyk, kapelusz i lemoniada w butelce”. Przyszła jednak z torbą większą od siebie i uśmiechem, który zapowiadał dobry dzień.

Karol podjechał swoją przestronną, ciemnoszarą Hondą, która z zewnątrz wyglądała jak auto rozsądnego człowieka, ale w środku miała duszę kogoś, kto lubi przygody i nieplanowane postoje.

Gotowi? – zapytał, odchylając okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy.

Zawsze – odpowiedział Konrad, wskakując na miejsce pasażera.

Z tyłu siedziałyśmy z Majką – jak dwie nastolatki na szkolnej wycieczce. Jechało się lekko, przez wiatr w uchylonych oknach i śmiech, który co chwila wybuchał między nami, przerywany tylko komentarzami Karola o stylu jazdy innych kierowców.

Za Myślenicami zrobiło się zielono. Las stawał się coraz gęstszy, powietrze – świeższe. A kiedy dotarliśmy do działki Karola – tej jego enklawy przy dobczyckim zalewie – czas jakby przystanął.

I to jest właśnie mój ulubiony moment – powiedział, otwierając bagażnik. – Cisza, jezioro, święty spokój.

Domek był prosty, drewniany, z dużym tarasem, na którym słońce układało mozaikę z cieni. Rozłożyliśmy koce pod jabłonią. Ktoś przyniósł książkę, ktoś inny wziął sudoku. Ale głównie po prostu leżeliśmy. Patrzyliśmy w niebo. Milczeliśmy.

Majka zasnęła w pół słońcu, pół cieniu, z jedną ręką na brzuchu, jakby trzymała sen, żeby nie uciekł. Karol czytał Kunderę. Konrad bawił się starą lustrzanką, próbując uchwycić odbicia liści na wodzie. A ja… ja byłam po prostu wdzięczna za ten piękny słoneczny dzień.

Tu nic nie trzeba – powiedziałam cicho.

Właśnie dlatego chce się być – odpowiedział Karol.

Po południu przeszliśmy się nad wodę. Zalew był spokojny, bez tłumów. Szliśmy boso po kamieniach, a potem usiedliśmy na brzegu z nogami zanurzonymi po kostki. Ktoś rzucił kamieniem na wodę – zrobił cztery odbicia. Ktoś zaśmiał się z jakiegoś wspomnienia. Ktoś powiedział: „Chciałbym, żeby każda niedziela była taka”.

Kiedy zaczęło się ściemniać, wróciliśmy na działkę. Karol rozpalił grilla, a Majka podała sałatkę z granatem, bo „nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się kolor”. Było prosto: warzywa, grillowany ser, kromki chleba z masłem czosnkowym.

A może zagramy w kalambury? – zaproponował Konrad, zawsze ten od pomysłów między śmiechem a zmierzchem.

Gra przerodziła się w opowieści. A opowieści – w śpiewanie piosenek z czasów, gdy jeszcze wszystko było przed nami. Kiedy noc zapadła, na działce zrobiło się cicho. Siedzieliśmy przy gasnącym ogniu, oparci o siebie, jakbyśmy trzymali ten dzień, żeby nie odszedł za szybko.

W drodze powrotnej było cicho. Siedziałam z tyłu z głową opartą o szybę. Miasto zbliżało się powoli – światełka, dźwięki, puls nocnego Krakowa.

Fajnie, że jeździmy razem – powiedział Konrad.

Nam zawsze wychodzi – mruknęła Majka z tyłu, półprzytomna.

Uśmiechnęłam się. Bo to prawda. Nie trzeba było wiele. Tylko trochę przestrzeni, trochę natury i tych samych ludzi, z którymi życie zawsze smakuje lepiej.

Włoski wieczór przy Mikołajskiej

Tylko jedna pizzeria wchodzi w grę – powiedziała Majka, zakładając okulary przeciwsłoneczne, chociaż słońce już dawno skryło się za kamienicami.

Cyklop? – zapytałam, udając zaskoczenie.

A jaka inna?! Tam pizza smakuje jak we Florencji, tylko lepiej, bo w Krakowie – dodała z uśmiechem, który oznaczał jedno: będzie dobrze.

Spotkaliśmy się przy Małym Rynku i razem ruszyliśmy w stronę Mikołajskiej. Karol prowadził nas pewnym krokiem, jakby znał ten lokal od zawsze. Konrad szedł z tyłu, robiąc zdjęcia witrynom i ludziom przy stolikach – on zawsze widział więcej.

Lubię to miejsce – mruknął Karol. – Niby ukryte, ale zawsze trafiamy.

Cyklop z zewnątrz wygląda niepozornie. Ale gdy przejdziesz przez pierwszy próg, mija cię zapach ciasta, czosnku, bazylii i ognia. Dwie sale – jedna głośna, gwarna, pełna gości i rozmów, a druga – jak mała tajemnica. Wybór był oczywisty.

Usiedliśmy przy stoliku blisko pieca. Płomienie lizały wnętrze jakiegoś innego świata. Widzieliśmy, jak nasze pizze rosną, rumienią się, stają się sztuką.

Wiesz, że to miejsce ma swoją magię? – powiedział Karol. – Tu wszystko smakuje intensywniej. Nawet piwo.

I rozmowy – dodałam. – Też mają inny smak.

Zamówiliśmy cztery różne pizze – każda inna jak my. Moja była z rukolą i prosciutto, Konrad wybrał klasykę z pieczarkami, Majka coś z serem gorgonzola i gruszką, a Karol – pikantną, bo „życie ma mieć ogień”.

Jedliśmy powoli, dzieląc się kawałkami i historiami. Śmialiśmy się z minionej niedzieli w Dobczycach, z Konradowych zdjęć, na których Majka wyglądała jak postać z filmu, i z Karolowego przejęcia, gdy grill nie chciał zapłonąć.

Pizza z pieca, rozmowy przy winie i dobre światło – mruknął Konrad. – To jest mój ideał wieczoru.

Jeszcze espresso – dodała Majka. – Perfekcyjne. Tu zawsze takie jest.

Kelnerka przyniosła nam kawę. Aromatyczna, gęsta, podana z małą szklanką wody. Wzięłam łyk i przez chwilę zamknęłam oczy. Byłam w Mediolanie, Rzymie, Wenecji. Ale najpiękniejsze było to, że byłam w Krakowie – z ludźmi, których kocham.

Wieczór rozciągał się jak ciasto – cienko, ale mocno, trzymając nas razem. Kiedy wyszliśmy na ulicę, miasto już cichło. Światła odbijały się od mokrej kostki brukowej, a my szliśmy w stronę tramwaju, rozgadani, uśmiechnięci, spokojni.

Powinniśmy częściej tak… bez okazji – powiedziała Majka, patrząc na mnie.

To była właśnie okazja – odpowiedziałam. – Że jesteśmy.

You may also like

6 komentarzy

Magdalena 2025-07-20 - 22:28

Pięknie napisane. To nie tylko opowieść o wakacjach w mieście, ale też o przyjaźni i wspólnym byciu. Dziękuję za tę opowieść i przypomnienie, jak ważna jest w naszym życiu przyjaźń i codzienne towarzystwo drugiego człowieka. Pozdrawiam serdecznie.

Reply
Anna W. 2025-07-20 - 22:55

Przeczytałam jednym tchem, i wyobrażałam sobie jakby to było fajnie spędzić z Wami tamte wakacje. Wasza przyjaźń to naprawdę coś pięknego. Pozdrawiam serdecznie 🙂

Reply
Marta Stach. 2025-07-21 - 12:02

Piękne wspomnienia…

Reply
Szeliga 2025-07-21 - 20:29

Czytałam i widziałam to wszystko oczami wyobraźni. „Wieczór rozciągał się jak ciasto – cienko, ale mocno, trzymając nas razem.” Tylko pozazdrościć takiej przyjaźni. To coraz rzadsze w dzisiejszych czasach 🙂

Reply
Alicja 2025-07-22 - 19:04

Urocze 🙂 Taka fajna paczka przyjaciół 🙂

Reply
Krystyna 2025-07-22 - 23:31

Piękne. Bardzo mi się podoba. Pozdrawiam cieplutko 🙂

Reply

Leave a Comment