Dogoniłam pociąg

by Jolanta Strażyc

Przez pięć może sześć lat, śnił mi się często wciąż ten sam sen. Biegnę na dworzec kolejowy, a mój pociąg właśnie rusza. Gonię go, ale nie zdążam. Widzę tylko oddalający się ostatni wagon.

Jesienią 1999 roku ten sen niemal się spełnił — tyle że naprawdę. Przed wyjazdem do Warszawy poszłyśmy z koleżankami na kawę do kawiarni na krakowskim dworcu. Zagadałyśmy się. Gdy spojrzałam na zegarek, do odjazdu zostało może pięć minut. A zanim się zebrałam — może nawet trzy. Przebiec przez cały dworzec w takim czasie to był wyczyn. Ale zdążyłam.

Zdyszana padłam na siedzenie w wagonie. I wtedy, zupełnie bez powodu, dotknęłam szyi. Wyczułam guzek.

Po powrocie poszłam do lekarza. Badania — USG, biopsja — początkowo nie wykazały nic niepokojącego. Ale guzek rósł. Szybko. W końcu dostałam skierowanie na operację.

Pod koniec maja, dzień przed zabiegiem, miałam sen.

Wchodzę do starego, drewnianego kościółka. Podchodzę do ołtarza głównego z dużym, czarnym krzyżem i wizerunkiem Chrystusa. Patrzę — a z krzyża wypływa czysta woda. W tej samej chwili słyszę kroki. Odwracam się. W drzwiach stoi mój tata. Zmarł trzy miesiące wcześniej. Ale stoi tak, jak zawsze — w trenczu z zawiązanym paskiem, kapelusz na głowie, ręce w kieszeniach. Wyglądał jak Humphrey Bogart w Casablance.

Nazajutrz pojechałam do szpitala. Opieka była doskonała. Operacja przebiegła sprawnie. Później badanie histopatologiczne guzka. Diagnoza: rak pęcherzykowy tarczycy.

Wtedy, w tych cichych dniach po operacji, kiedy ciało dochodziło do siebie, a myśli układały się na nowo, zdałam sobie sprawę, że już nigdy nie miałam tego snu o uciekającym pociągu. Przestał wracać. Jakby coś się domknęło. Jakby moja podświadomość zrozumiała, że już zdążyłam. Że jestem na swoim peronie. We właściwym miejscu. We właściwym czasie.

Dziś myślę, że ten sen był moją opowieścią o dojrzewaniu do siebie. Do decyzji, do odpowiedzialności, do życia, które nie zawsze było proste… A może, kto wie — był to prezent od taty, który, zanim odszedł, podarował mi więcej, niż wtedy rozumiałam. Meble, obrazy, archiwum rodzinne. I coś jeszcze: pamięć. Więź. Wiarę, że to wszystko ma sens.

I sen, który przestał się śnić.

*

Kiedy lekarz powiedział rak tarczycy, pomyślałam tylko: dobrze, że nie mózgu. Nie płakałam. Przestałam tylko wierzyć w słowo „jutro” – jakby było luksusem, na który nie miałam już prawa.

Po chorobie coś się we mnie zmieniło. Na zawsze. Coś się przestawiło – jak zwrotnica na torach, jak mapa, która nagle pokazuje nową drogę.

Zrozumiałam, że życie nie polega na gromadzeniu rzeczy, ale na przeżywaniu chwil.

Przestałam zbierać przedmioty.

Zaczęłam zbierać piękne wspomnienia.

Zaczęłam żyć uważniej. Prościej. Piękniej.

Bo skoro dogoniłam tamten pociąg, to teraz wiem:

czasem wystarczy zdążyć do siebie.

Nie, nie byłam silna. Byłam zdeterminowana. A to nie to samo. Siła pozwala nieść, determinacja każe iść mimo wszystko.

Gliwice, Ogród i Dworek do remontu

Wszystko toczyło się dalej, ale z nową świadomością. Tamte chwile były już za mną, ale teraz nadszedł nowy etap – wyjazdy do Centrum Onkologii w Gliwicach.

Wiosną 2002 roku, musiałam przyjąć radioaktywny jod. Po trzech dniach pobytu w szpitalu wróciłam do domu, do pracy w ogrodzie. Maj przyniósł zapach wiosny, wilgotnej gleby i tętniącego życia. Razem z chłopakiem z sąsiedztwa zrobiliśmy porządki na działce. Lipiec – to już prawdziwe ogrodnicze szaleństwo. Z pomocą braci mojego męża, mamy i mojej córki – Uli, powstał ogród.

Mama z zapałem wyrywała chwasty, a ja i Ula założyłyśmy oczko wodne z fontanną. Chłopcy z sąsiedztwa pomagali latem. Część z nich dorabiała przy remontach z moim mężem, część przy pracach w ogrodzie…

Latem dom tętnił życiem. Goście przyjeżdżali niemal w każdy weekend – głównie na jeden dzień. Noclegów jeszcze wtedy nie miałam przygotowanych, ale drzwi były zawsze otwarte.

Życie sąsiedzkie – to inny świat. Miałam trzy serdeczne sąsiadki. Uczyłam się od nich, jak pielęgnować ogród, ale też jak żyć w zgodzie z rytmem przyrody. Inaczej niż w bloku, gdzie „dzień dobry” często bywa końcem, a nie początkiem znajomości.

*

Z początkiem 2003 roku, postanowiłam zadbać wreszcie o siebie. Nie tylko o dom, ogród czy kolejny remont – ale o własne zdrowie, rozwój, wewnętrzne ciepło. Od lat wszystko było „dla”: dla domu, dla rodziny, dla przyszłości… Dworek był już w stanie zadowalającym. Bez przepychu, bez luksusów, ale wygodnie. Zaczęłam od fotografii.

Kurs fotograficzny odbywał się w starej kamienicy w samym sercu Krakowa. Było nas siedmioro – każdy dostał analogową lustrzanką z lat 80. Prowadzący – szczupły mężczyzna z siwiejącymi skroniami – miał tatuaż aparatu Rolleiflex na przedramieniu i mówił tak cicho, jakby każde jego słowo było ekspozycją – przemyślane, ostrożne, niemal święte.

– Fotograf to nie ten, kto robi zdjęcie – mówił. – To ten, kto widzi więcej.

Uśmiechałam się wtedy pod nosem. Bo ja już widziałam. Od czternastego roku życia. Pierwszy aparat, ciemnia w przedpokoju, rosyjska Smiena, później Fied, Zenit, Canon… Zdjęcia rodzinne, szkolne, wywoływanie, zapach chemikaliów. Fotografia była ze mną całe życie – teraz tylko wracała.

Kurs trwał przez zimę. Wiosna była już dla ogrodu.

W kwietniu odwiedziło mnie kilku mieszkańców wioski.

– Pani Jolu, może by tak… Figurę Maryjną… wyremontować?

Zaskoczyło mnie to. Spojrzałam na ich twarze – zakłopotane, pełne nadziei. Figura była rzeczywiście zniszczona, smutna. Milczałam chwilę, a potem skinęłam głową.

– Zrobimy tak – powiedziałam. – Wy złożycie się na materiały, a ja zajmę się resztą. Niech to będzie mój podarunek dla wioski.

Córka wzięła się za oczyszczanie starej farby. Ja za renowację.

W maju figura była już gotowa. Odbyło się nabożeństwo, poświęcenie, a przez cały miesiąc majowe nabożeństwa. Ludzie stali z kwiatami, śpiewali, dziękowali. Poczułam, że zrobiłam coś naprawdę dobrego. Ale to nie był koniec.

Pod koniec lata zgłosili się mieszkańcy sąsiedniej wioski – z kolejną figurą, bardziej zniszczoną. Matka Boża z Dzieciątkiem. Dzieciątko niemal bez twarzy, Matka – bez jednej dłoni. I tym razem się udało. Farba, gips, cierpliwość. Odkryłam w sobie coś, o czym nie miałam pojęcia. Zdolność tworzenia, odnawiania, przywracania piękna.

– Nigdy bym nie przypuszczała – mówiłam później córce. – Że mam w sobie coś takiego.

W czerwcu, pojechałam z Majką w Tatry, a we wrześniu do Pragi. I tam, spacerując brukowanymi uliczkami, pijąc kawę w maleńkiej kawiarni z widokiem na Wełtawę, zrozumiałam, jak bardzo brakuje mi podróży. Wolności. Ruchu.

Od dziecka zawsze gdzieś jeździłam – kolonie, obozy sportowe, Roztocze, Bieszczady, Karkonosze, Tatry. Potem, już jako dorosła – Węgry, Niemcy, Dania, Czechosłowacja… z mężem, z córką. Przygoda.

Ale odkąd kupiłam dworek w 1997 roku, wszystko zeszło na dalszy plan. Wszystkie pieniądze, wszystkie siły – w dom. Wycieczki, modne ubrania – zostały za drzwiami remontu… Tylko Kraków mi został.

Tam próbowałam być przynajmniej raz w tygodniu. Spotkania z Majką, koleżankami, rodziną. Teatr, wernisaż, muzeum. Córka studiowała zaocznie, więc weekendy należały do niej. Ja wybierałam wtorek albo czwartek, wsiadałam do mojego niezawodnego Renault 19 Coupé i jechałam. Na cały dzień, czasem dwa. Jechałam do miasta, które po zamieszkaniu we Włostowicach, było już tylko moim drugim domem,

*

Wiosna 2004 roku przyszła nie tylko z kwiatami – ale z ruchem, światłem i podróżami. Tatry, Warszawa, Nieborów, Arkadia, Żelazowa Wola. Potem dwukrotne wypady do Czech – zamki, pałace, brukowane uliczki pachnące historią. A jesienią – Lewocza – perła Słowacji. Do tego coraz częstsze powroty do Krakowa – do bliskich, do miasta, które na nowo stawało się moją bazą i moją sceną.

W styczniu, podczas opłatka u kardynała Macharskiego, spotkało mnie coś zupełnie nieoczekiwanego. W Pałacu Arcybiskupim, pośród szmeru rozmów, podszedł do mnie starszy pan.

– Władysław Psarski – przedstawił się z wyciągniętą ręką.

Nazwisko zabrzmiało znajomo.

– Psarski? – zapytałam. – Czy jest pan spokrewniony z Chelińskimi?

– Tak – odparł nieco zaskoczony.

A od której córki? – Wypytuję dalej.

Od Rudzkiej…

– Ja jestem od Kruszewskiej – uśmiechnęłam się szeroko. – Czyli jesteśmy kuzynami.

Śmialiśmy się wtedy z tego nieoczekiwanego spotkania. Genealogia znów zatoczyła koło – i pokazała, że nie jest tylko suchym drzewem pełnym nazwisk. Ona żyje, oddycha, łączy ludzi.

Władysław napisał później list:

Droga Jolu, wczoraj zrobiłaś mi niespodziankę. Przesyłka od Ciebie dosłownie mnie zatkała – genealogia nie tylko Rudzkich, ale całej rodziny Chelińskich! Dziękuję Ci ogromnie za ten trud. Gdy będziesz w Krakowie – zapraszam do Noworolskiego.

Właściwie to był już czas, kiedy coraz odważniej wyrywałam się z objęć dworku, remontów, codzienności z łopatą i motyką. Pojawiali się ludzie – nowi, interesujący, inspirujący. Dołączyłam do Związku Szlachty Polskiej, do Towarzystwa Miłośników Historii i Zabytków Krakowa. Początkowo chodziłam na opłatki, jajeczka, spotkania w podziemiach Bernardynów czy przy Kopcu Piłsudskiego. Z czasem… zaangażowałam się bardziej.

Pewnego dnia poproszono mnie, bym przygotowała wystawę herbów szlacheckich, która miała się odbyć w Zamku w Niepołomicach. Zadanie było proste – odnaleźć najbardziej znane herby, zeskanować, wydrukować, oprawić. A jednak, kiedy wystawa ruszyła, patrzyłam na nią z dumą. Moja wystawa na Zamku w Niepołomicach – brzmiało nieźle, prawda?

Potem przyszły wystawy fotograficzne – już moje, w Domu Kultury przy Poselskiej. Najpierw zdjęcia dworku „przed i po” – od 1997 do 2004 roku. Czarno-białe klisze kontrastowały z kolorowym dziś – i budziły emocje. Druga wystawa nosiła tytuł 40 minut od Krakowa – przedstawiała mało znane zabytki powiatu proszowickiego, z drobnym ukłonem w stronę Kazimierzy Wielkiej. Odbiór był ciepły. Ludzie podchodzili, pytali, dziękowali.

Władysław znów napisał:

W załączeniu przesyłam parę fotografii Twojego dworu. Wasz dom jest coraz piękniejszy. Proszę, napisz historię tego dworku – kto tu mieszkał przed reformą, jak udało Ci się go zdobyć i doprowadzić do życia. To niezwykle rzadkie, by ktoś z ziemiańskiego rodu wrócił do swojego dziedzictwa. Umieścimy to w piśmie ziemiańskim. Może Twoje Włostowice rozsławimy na całą Polskę.

Zaczęłam pisać. Początkowo nieśmiało. Potem – z coraz większą pasją. Dworek, genealogia, historia – wszystko to otworzyło mi nowe drzwi. A co najważniejsze – przyprowadziło do mnie wartościowych ludzi.

Zanim zapadła decyzja

Kiedy córka wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu, a mąż wyjechał do pracy, zaczęłam odczuwać niepokój. Niby codzienność wyglądała tak samo – karmienie zwierzaków, sprzątanie, herbata z sąsiadkami, czasem ktoś przyjechał, ktoś wpadł na chwilę. Ale między tymi zwykłymi zajęciami rosło we mnie coś cichego, trudnego do nazwania – uczucie zawieszenia. Jakby ten dom, dotąd pełen gwaru, rozmów, młodzieńczych śmiechów Ulki i jej przyjaciół, przestawał być miejscem życia, a zaczynał stawać się… muzeum wspomnień.

Przyroda wciąż była zachwycająca – jesień tego roku była naprawdę piękna. Liście klonu przed gankiem przybierały odcienie purpury i pomarańczy, tworząc dywan godny królewskiego orszaku. Ale piękno, które dawniej dawało ukojenie, zaczęło mnie przytłaczać. Każdy krzak wymagał przycięcia, każde drzewo – troski, a do tego dochodziło palenie w piecu, odśnieżanie, koszenie trawnika…

Byłam zmęczona.

Tego dnia po raz pierwszy pomyślałam o sprzedaży nie jak o porażce, ale jak o otwarciu drzwi. Dla siebie. Dla spokoju. Dla nowych planów.

Ale zanim dałam ogłoszenie, zanim przyszli nowi właściciele – były jeszcze tygodnie pełne rozterek. Jak się pakuje życie? Co się zostawia, co zabiera? Bo dwór we Włostowicach był nie tylko miejscem – był częścią mnie.

Dom miał duszę – a my byłyśmy jego biciem serca.

Z Ulą tworzyłyśmy w Włostowicach coś więcej niż tylko domowy rozkład dnia. Dom rozbrzmiewał śmiechem, muzyką, rozmowami przy kominku i zapachem pieczonego chleba.

Zawsze coś się działo. Jeśli nie kawa z sąsiadkami, to listy od krewnych, książki, które przychodziły pocztą, czasem prace nad drzewem genealogicznym rozłożonym na całym stole w jadalni, pełnym papierów, notatek, zdjęć…

A przecież nie tylko my – goście, znajomi, kuzyni, młodzież z sąsiedztwa… Pamiętam, jak pewnego lata dzieciaki pomagały nam porządkować ogród – śmiech, nawoływania… W nagrodę smażyłam im naleśniki, a potem do późna siedzieliśmy na tarasie, słuchając świerszczy i snując historie. Ktoś grał na gitarze. Ktoś inny zasypiał na leżaku.

Włostowicki dwór był żywy. Oddychał naszym rytmem. Wiosną budził się razem z pierwszymi przebiśniegami, latem pachniał miętą i kwiatami z rabaty, jesienią brzmiał szelestem liści pod stopami, a zimą zapadał w sen razem z nami, przy trzaskających polanach w kominku.

Ale gdy podjęłam decyzję o sprzedaży, a rzeczy zostały wyniesione, meble zabrane, książki spakowane w kartony – coś się skończyło.

*

Zima rozgościła się we Włostowicach z pełnią swego chłodu. Stare lipy, które latem rzucały cień na aleję prowadzącą do dworku, teraz stały nagie, zamarznięte… Śnieg przykrył ścieżki, które latem przemierzały dzieci sąsiadów, znajomi niosący ciasto i konfitury, ja z Ulą podczas popołudniowych spacerów z psami. Wszystko nagle stało się ciche.

W styczniu, gdy podpisywałam akt notarialny, padał gęsty śnieg. Wiedziałam, że tak trzeba – że już nie mam sił, żeby dźwigać codzienność związaną z tym miejscem. Ale z serca nie da się tak po prostu wyprowadzić.

W mroźne poranki, kiedy przyjeżdżałam do Włostowic, by jeszcze coś spakować, uporządkować, zamknąć, wiatr szumiał wokół starych okien. Mróz rzeźbił kwiaty na szybach. Pewnego dnia, gdy wychodziłam z pustego już domu, odwróciłam się na podjeździe i spojrzałam raz jeszcze. Światło słońca odbijało się od okien, jakby dom sam próbował mi powiedzieć „do widzenia” – z wdzięcznością.

*

Mąż w dalszym ciągu pracował za granicą… A córka – Ula, była już matką siedmiomiesięcznego Michałka. Lublin stawał się dla niej domem.  Ja też zaczynałam szukać w sobie nowych przestrzeni – tych cichych, jeszcze niezagospodarowanych.

You may also like

7 komentarzy

Krystyna 2025-04-20 - 22:12

Czytając Twoje wspomnienia, miałam wrażenie, że przenoszę się w czasie. To musi być niesamowite uczucie przywracać do życia taki kawałek historii. Czekam na więcej opowieści. Pozdrawiam serdecznie 🙂

Reply
Szeliga 2025-04-21 - 21:55

Piękne opowiadanie. Czuję się jakbym tam z Tobą była. To, co zrobiliście, to prawdziwa pasja i serce włożone w każdy detal. Widać, że nie chodziło tylko o remont, ale o ocalenie duszy tego miejsca. 🙂

Reply
Marzena 2025-04-21 - 23:01

Takie Wspomnienia to świetny pomysł na blogowy wpis 🙂 Mam nadzieję, że jeszcze nie raz coś ciekawego nam opowiesz. 🙂 „Zawsze sądziłam, że śmierć przychodzi z hukiem, a nie jak usterka w szyi.” To zdanie otwierające ustawia ton całej opowieści – nie jest patetyczne, nie krzyczy, ale trafia w sedno. Zaskakuje swoją codziennością, chłodnym dystansem, a jednocześnie ogromnym ciężarem emocjonalnym. Konfrontujesz się z chorobą nie jak z tragicznym finałem, ale jak z nagłym zerwaniem stabilności. Rak nie pojawia się z dramatyczną sceną rodem z filmu, ale jak zwykła, banalna usterka – tym bardziej przerażająca, bo dotyczy ciała, codzienności, życia.

Reply
Anna W. 2025-04-22 - 17:39

„Nie, nie byłam silna. Byłam zdeterminowana.” – To zdanie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Często utożsamiamy determinację z siłą, a to jednak coś innego. Siła może być bierna – determinacja zmusza do ruchu, nawet gdy wszystko boli. Także ogród jako metafora nowego życia po chorobie – to też jest piękne. Pozdrawiam serdecznie 🙂

Reply
Magdalena 2025-04-22 - 21:02

Opis dworku i decyzji o sprzedaży – bardzo mnie poruszył. „Jak się pakuje życie?” – to pytanie zadaje się nie tylko przy przeprowadzce. To jak pożegnanie z etapem życia. Bardzo poruszył mnie również motyw samotności po wyjeździe córki i męża. Mimo wszystkich osiągnięć, narratorka nadal czegoś szuka. I ta potrzeba „nowych przestrzeni”. Piękne 🙂

Reply
Alicja 2025-04-22 - 22:49

Piękne opowiadanie. Tyle ciekawych zdarzeń. Jako, że interesuję się genealogią, poruszę właśnie ten wątek. Genealogia nie jest tylko suchym drzewem… Czy odkrywanie przeszłości może leczyć teraźniejszość? Może, bo daje poczucie zakorzenienia, przynależności. Nie tylko odrywa nazwiska, ale też łączy ludzi, odbudowuje więzi, nadaje znaczenie przeszłości. To też świetny sposób na odnalezienie siebie po chorobie.

Reply
Jolanta Strażyc 2025-04-23 - 22:06

Dziękuję Dziewczyny 🙂

Reply

Leave a Comment