Dworek do remontu

by Jolanta Strażyc

Czasem życie prowadzi nas tam, gdzie wcale nie planowaliśmy iść. Nie po linii najmniejszego oporu, nie na skróty — ale w miejsca zapomniane, zarośnięte, pełne historii, zapachu starego drewna i skrzypienia schodów. W miejsca, które czekają, aż ktoś je usłyszy, zobaczy, odkurzy z kurzu niepamięci.

Ludzie pytają mnie czasem, dlaczego się na to zdecydowałam. Dlaczego dworek na wsi — z piecami kaflowymi, z ogrodem większym niż rozum, z dachem do poprawy i schodami, które skrzypią, jakby opowiadały własne historie.

Nie umiem odpowiedzieć jednym zdaniem. Bo to nie była decyzja podjęta przy stole, z planem w ręku. To była raczej potrzeba. Żeby coś zacząć od nowa. Żeby wrócić do czegoś, co jeszcze nie miało słów, ale już miało miejsce.

Wszystko zaczęło się latem 1997 roku, kiedy przypadkiem trafiłam na ogłoszenie w gazecie. Urząd Gminy w Koszycach sprzedawał dworek — do remontu. Nie pojechałam od razu. Dopiero pod koniec miesiąca, gdy lato było w pełnym rozkwicie, zdecydowałam się go zobaczyć.

Stał wśród drzew, krzaków, komórek, klatek na króliki… Czego tam nie było. Wszystko zarośnięte, zaniedbane, walące się. A jednak miał w sobie coś.

Dom był zamieszkany w jednej czwartej — jeden pokój z kuchnią zadbany, reszta w stanie opłakanym. A mimo to, we wrześniu 1997 roku, kupiłam go. Moje własne miejsce na ziemi. Chciałam pokazać je przyjaciółce.

Majka obejrzała wszystko dokładnie, z przerażeniem w oczach. Powiedziała tylko:

Nie wiem, co ty w tym domu widzisz. Ja bym tu przyjechała, zobaczyła i więcej nie wróciła.

Tak, przyznaję — dworek robił przygnębiające wrażenie. Ale ja patrzyłam inaczej. Widziałam to, co było pod spodem: pod odpadającym tynkiem — piękną czerwoną cegłę, pod łuszczącą się farbą — dwuskrzydłowe drewniane drzwi, parkiety, kafle, gzymsy na piecach. Może nie wszystkie się nadawały, ale jeden piec na pewno uda się odrestaurować…

Remont ruszył na wiosnę 1998 roku. Latem 1999 roku rozpoczęliśmy przeprowadzkę z miasta na podkrakowską wieś. Do domu, który jeszcze nie pachniał domem, tylko cementem, farbą i kurzem z cegieł. Podłogi były gołe, ściany bez koloru, a w łazience panowała prowizorka.

Rano budził mnie nie tramwaj, ale kogut sąsiadów. W nocy słychać było świerszcze i ciszę — prawdziwą ciszę, w której można było usłyszeć własne myśli. Czasem się jej bałam, bo niosła pytania: Czy dobrze zrobiłam? Co będzie dalej? Ale jednocześnie — czułam spokój. I ciekawość.

Zaćmienie i pierwsze miesiące na wsi

Niebo było czyste. Powietrze ciężkie od upału i milczenia ptaków. Wszystko jakby się zatrzymało — psy nie szczekały, nie jechały traktory. Nawet dzieciaki z sąsiedztwa przestały biegać. Każdy patrzył w górę, trzymając w dłoniach klisze, szybki, szkła i różne domowe wynalazki.

Wyszłam przed dom. I nagle zrobiło się ciemno.

Nie jak w nocy. Nie jak przed burzą.

To był inny mrok — cichszy, głębszy, jakby świat na chwilę… zniknął.

Patrzyłam przez osmoloną szybkę. Widziałam, jak Słońce znika za cieniem Księżyca — jakby ktoś gasił lampę. I poczułam, że jestem w jakiejś granicznej chwili. Że coś się kończy, a coś też się zaczyna. Jakby wszechświat przyszedł zobaczyć, jak się tu urządzam.

Potem przyszły wrzosy, pierwsze chłodne poranki i dźwięk deszczu uderzającego o dach. Dom coraz bardziej przypominał dom. Pokój miał już firanki, w kuchni unosił się zapach pieczonego jabłka. W łazience wreszcie pojawiła się ciepła woda.

We wrześniu nasze życie rodzinne rozdzieliło się na trzy części. Córka wróciła do miasta — klasa maturalna. Mąż wyjechał za granicę, do pracy. Kolejny raz. Tym razem miał wrócić dopiero na święta.

Zostałam sama.

No… niezupełnie sama.

Była Saba — dog niemiecki, dostojny jak lew. Był też rudy kundelek, zwinny jak iskra, wiecznie plączący się pod nogami. I dwa czarne kociaki, ślepe jeszcze, porzucone gdzieś pod szopą. Kiedy je znalazłam, były jak dwa kawałki węgla z bijącymi serduszkami.

Trzymałam je w dłoniach i wiedziałam, że muszę spróbować.

Karmiłam je butelką po wodzie utlenionej. Co trzy godziny. Nawet w nocy. Podgrzewałam mleko, trzymałam je w chustce, masowałam brzuszki… Obydwa przeżyły. W listopadzie miały już otwarte oczy i biegały po kuchni jak małe duchy nocy.

Wieczorami parzyłam herbatę i siadałam przy oknie. Słuchałam radia. Mówili o końcu wieku i nowym tysiącleciu, o systemach komputerowych, które miały się zawiesić w sylwestra. O tym, że ludzie się boją.

A ja się nie bałam. Miałam zwierzęta. Ciepło. I ciszę, której nauczyłam się słuchać.

Mąż wrócił na święta. Córka też. Przywieźli ze sobą hałas miasta i śmiech. Wreszcie w domu zrobiło się głośno. Gotowaliśmy razem, kroiliśmy sałatkę warzywną. W tle grała jakaś muzyka z radia… Nasze pierwsze Boże Narodzenie w tym domu.

A potem — sylwester 1999/2000. U nas. My i sąsiedzi. Siedzieliśmy przy stole, jedliśmy sernik, rozmawialiśmy o codziennych sprawach. O północy wyszliśmy na podwórko. Nie było fajerwerków. Tylko gwieździste niebo. I my. Saba szczekała, Rudzielec biegał w kółko, a kociaki siedziały na parapecie, patrząc z zaciekawieniem na ten dziwny, hałaśliwy świat.

I wtedy pomyślałam:

Stare minęło. A tutaj, w tym domu, zaczyna się coś od nowa.

Rok 2000 i pierwsze zmiany

Zima mijała powoli. Trzeba było wstawać wcześnie, przynieść węgiel, rozpalić w piecach, czekać, aż się rozgrzeją. Czasem dymiły. Czasem nie chciały ciągnąć. Ale kiedy wreszcie zaczynały grzać, w kuchni pachniało ogniem, a dom napełniał się spokojem.

Na zewnątrz wciąż panował chaos. Ogród był bardziej zarośnięty niż „dziki” — chwasty jak małe drzewa, krzaki, których nikt nie sadził, a jednak rosły z uporem. Każdy dzień oznaczał kolejne zmagania: z ziemią, z korzeniami, z własnym zmęczeniem. 

Bo każdy wyrwany chwast to jakby kawałek odzyskanej przestrzeni — i trochę więcej światła wpadającego do życia.

Latem 2000 roku zrobiliśmy drugi pokój — z kominkiem. Cegła jeszcze pachniała świeżością, a zapach drewna palącego się w nowym palenisku był jak nagroda. I nagle… zaczęli przyjeżdżać goście. Najpierw rodzina. Potem znajomi. Dom wypełnił się rozmowami, śmiechem, zapachem świeżo upieczonego ciasta. 

Każdy chciał zobaczyć ten dom — z jego drewnianymi oknami, piecami kaflowymi, ogrodem przypominającym zarośnięty park z tajemnicą. Siadali na ławce pod jabłonią, pytali o historię dworku, o życie „po staremu”, z kotami, kominkiem, bez asfaltu pod bramą. Dla mnie to była codzienność. Dla nich — bajka.

Nadszedł październik. Znowu zostałam sama.

Córka wróciła do miasta. Mąż znów wyjechał za granicę. Zostały ze mną tylko psiaki i kociaki. Początkowo czułam, jakby dom opustoszał. Ogrodowe ścieżki pokrywał szron, liście opadały z drzew. Cisza zaczęła wypełniać przestrzeń, jakby dom przygotowywał się do zimy. Aż pewnego dnia zaczął sypać pierwszy śnieg.

Wstawałam wcześnie. W piecu jeszcze nie było ognia, więc ciepło szło z kubka herbaty trzymanego w dłoniach. Zima 2000/2001 roku nie była sroga, ale zanim dom się rozgrzał, musiałam przetrwać chłód, który wciskał się przez każdą szczelinę. Okna skrzypiały przy wietrze. W nocy czuło się, że dom „oddycha” (…)

You may also like

6 komentarzy

Szeliga 2025-03-20 - 21:59

Piękne wspomnienia!!! Ile w tym tekście emocji i… zdrowego rozsądku. Mimo że dom był w złym stanie, potrafiłaś dostrzec jego potencjał. Cegła, dach, piec – wszystko ma duszę. Niezwykłe, jak potrafisz łączyć sentyment z konkretem. Pozdrawiam serdecznie 🙂

Reply
Marzena 2025-03-20 - 22:41

Miałam bardzo podobne doświadczenie z kupnem starego domu – wszyscy kręcili głową, a ja widziałam tylko możliwości. Tak dobrze rozumiem Twoją decyzję – i to uczucie, gdy wreszcie zapada cisza, a w niej… Twoje nowe życie. To nie był przypadek, że znalazłaś tamto ogłoszenie. Niektóre miejsca nas wołają, tylko trzeba umieć ich posłuchać. Ten dworek chyba czekał właśnie na Ciebie. I chyba dobrze trafił. 🙂

Reply
Anna W. 2025-03-20 - 23:03

Przepiękny mix emocji. A jednak wszystko szczęśliwie się skończyło i pięknie się ułożyło. Wspaniale się czyta. Czekam na dalszy ciąg. Pozdrawiam serdecznie 🙂

Reply
Krystyna 2025-03-21 - 13:44

To nie jest tylko remont domu — to prawdziwa podróż w głąb siebie. Podziwiam Twoją odwagę, że dałaś temu miejscu drugą szansę, mimo że wielu widziało w nim tylko ruinę. Czekam na dalsze wspomnienia – to historia, którą chce się śledzić. 🙂

Reply
Magdalena 2025-03-21 - 22:05

To opowieść, którą się nie tylko czyta — ją się czuje. Zapach starego drewna, skrzypienie schodów, dym ze świecy na szybce… Przeniosłam się razem z Tobą do tego dworku. Dziękuję za ten moment zatrzymania w świecie, który tak pędzi. 🙂

Reply
Alicja 2025-03-22 - 20:26

Mam podobne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy dziadkowie odnawiali stary dom. Zapach drewna, kurz i nieustanne odkrywanie skarbów sprzed lat – coś pięknego! Dziękuję, że podzieliłaś się swoją historią.

Reply

Skomentuj Anna W. Cancel Reply