Grudzień 1970. W telewizji mówiono o nowym I sekretarzu – Edwardzie Gierku. Ja miałam wtedy dokładnie dziewięć lat. W głowie – skakanka, oranżada w proszku i niekończące się pytania, które zadawałam mojemu tacie przy kuchennym stole.
Lata siedemdziesiąte przyszły jak powiew świeżości po dusznej dekadzie Gomułki. Przez chwilę wszyscy wierzyliśmy, że socjalizm da się pogodzić z kolorową coca-colą, krakersami w błyszczących paczkach i meblościanką z płyty wiórowej – szczytem marzeń każdej gospodyni. Na wystawie sklepu meblowego, wśród dywanów z „Dywilan”, ona – meblościanka – błyszczała jak eksponat z innego świata.
Moda – to był prawdziwy manifest wolności. Dżinsy, nawet te siermiężne, szyte w kraju z „polskiego teksasu”, były jak bilet do świata Zachodu. A oryginalne Levi’sy? Cóż, pojawiały się jak miraże – w Pewexie, za dolary, pachnące inaczej, pachnące wolnością.
W „łyżwiarkach” dziewczyny wyglądały jak bohaterki francuskich filmów, których nie widzieliśmy, ale o których opowiadało się szeptem. Flanelowe koszule, podkoszulki z Hofflandu, palto z ortalionu – i już było się „kimś”.
Moda nie była tylko ubraniem – była sztuką oporu. Bo nawet jeśli władza chciała, byśmy wszyscy wyglądali tak samo, to my – kolorem, fakturą, detalem – mówiliśmy: „Nie jestem częścią tej masy”.
Styl życia – nie tylko to, co się nosiło, ale też to, gdzie się bywało, co się słuchało i o czym się marzyło.
We wczesnych latach siedemdziesiątych pojawiło się nowe słowo, które brzmiało jak coś zza oceanu, z innego świata: dyskoteka.
Jeszcze niedawno zabawy taneczne odbywały się w remizach, na salach gimnastycznych, pod czujnym okiem wychowawców albo miejscowego milicjanta. A teraz – kolorowe światła, wzmacniacze, muzyka z płyt winylowych i zagraniczne hity, przy których aż chciało się rzucić w wir tańca, nawet jeśli podłoga skrzypiała, a głośniki trzeszczały jak stare radio „Sonata”.
Do dyskoteki nie chodziło się tylko po to, by tańczyć. Chodziło się, żeby być. Zobaczyć i dać się zobaczyć. Mieć na sobie coś kolorowego, trochę odważniejszego, z podwiniętym rękawem albo zapiętym tylko jednym guzikiem. Jeśli ktoś miał szczęście i znajomości – dżinsy z Pewexu – to już był bilet wstępu do innej ligi.
Początkowo te przybytki nowoczesności dostępne były tylko dla „lepiej ustawionych”. Wstęp kosztował, a napoje – cola, oranżada, czasem jakiś importowany sok – były na wagę złota. Z czasem jednak dyskoteki zaczęły się rozprzestrzeniać jak wirus: pojawiły się w domach kultury, w klubach studenckich, nawet w piwnicach przedszkoli, które w weekendy zamieniały się w miejsca spotkań…
Ale ulica miała swoją drugą twarz. Druga połowa lat 70. to już kolejki – wszędzie, po wszystko i o każdej porze. Po chleb, po mięso, po po cukier, po papier toaletowy, po przydział na meble. Z jednej strony więcej kolorów w życiu, a z drugiej – więcej pustych półek. Szpitalne korytarze pełne oczekujących, przychodnie bez leków, apteki z zapasami na pokaz.
A jednak – życie codzienne nabierało złudnego połysku, szczególnie w domach, gdzie pojawił się telewizor.
Pamiętam ten moment, kiedy tato kupił „Beryla” i oglądaliśmy z zapartym tchem „Pogodę dla bogaczy”. Potem „Colombo”. Westerny…
I były dwa programy – aż dwa!. A wieczorami – cisza na klatkach schodowych. Tylko gdzieś z otwartego okna leciało „Studio 2”, a w nim – nie do wiary – sama ABBA, śpiewająca w polskiej telewizji, jakby Polska naprawdę była częścią Zachodniej Europy.
W prasie pojawiły się rzeczy, które kiedyś byłyby nie do pomyślenia – porady seksuologiczne, zdjęcia kobiet w półnegliżu, czasem nawet całkiem odważne. Kino też poszło tą drogą. Filmy zaczęły opowiadać o ciele i pożądaniu, nie jak o grzechu, ale jak o czymś, co po prostu było. „Dzieje grzechu” – Żeromski na nowo odkryty przez pokolenie zafascynowane tym, co zakazane, a zarazem dziwnie bliskie.
A między tym wszystkim – coca-cola i pepsi-cola. Dla wielu bardziej magiczne niż wino czy wódka. Miały smak Ameryki, której nie dało się dotknąć, ale można było ją poczuć na języku. Dziwnym trafem – jeśli w sklepie była coca-cola, to nie było pepsi. I odwrotnie. Jakby cały kraj został podzielony na strefy wpływów tych dwóch bąbelkowych imperiów.
Tenis był jak coca-cola: mało kto go próbował, ale wszyscy chcieli go mieć.
Na kortach zrobiło się tłoczno – choć niekoniecznie od gry. Kto miał rakietę Dunlopa przewieszoną przez ramię, a najlepiej jeszcze torbę z napisem Maxply, ten już był „tenisistą”. A że zamiast kortu była piaszczysta plaża, a zamiast tenisa – kometka? Nikt nie zadawał zbędnych pytań.
Fibak wygrywał za granicą, a my – wygrywaliśmy na podwórkach uwagę kolegów. Polski Polsport oferował rakiety o nazwach jak z lekcji angielskiego – Set i Gem – i choć łamały się po trzecim użyciu, miały w sobie coś magicznego.
Korty, kiedyś zaniedbane i porośnięte mchem, nagle odżyły. Stawały się miejscami, gdzie młodzi chcieli „bywać” – niekoniecznie po to, żeby grać, ale żeby nosić się modnie, flirtować, śmiać się zbyt głośno i odmierzać czas nie według zegarka, tylko według kolejnego seta.
Tak samo było z samochodami.
Maluch – symbol sukcesu. Mały, głośny, wiecznie przegrzewający się – ale własny. Nie wszyscy go mieli, choć wszyscy go chcieli. Zdobycie malucha graniczyło z cudem – trzeba było mieć przedpłatę, asygnatę, cierpliwość oraz znajomości, najlepiej w partii.
Kto miał Fiata 126p, ten był panem swojego losu. Jechał nad morze, nad jezioro, albo chociaż za miasto, byle tylko ruszyć „w trasę”. Wystarczył koc, dwa słoiki konserw i termos – i już było się w podróży.
Dla „wybranych” był polonez – samochód poważny, obszerny i równie przestarzały, jak decyzje Komitetu Centralnego. Jeździli nim dyrektorzy i… porucznik Borewicz z „07 zgłoś się”. Samochód niby nowoczesny, a jednak już wtedy pachniał papierem maszynowym i urzędową pieczątką.
W tle tych wszystkich marzeń o zachodnim stylu życia, o sporcie, który pachniał Wimbledonem i samochodzie, który miał dowozić ludzi do lepszego jutra, wydarzyło się coś, czego władza bała się najbardziej: Papież przyjechał do Polski.
Czerwiec 1979. Miasta zamarły. Ulice wypełniły się ludźmi, ale nie było w tym nic z propagandowego pochodu. To było coś innego. Ludzie stali godzinami, słuchali, milczeli, płakali. Nie bali się.
Gierek się zgodził, choć Breżniew był przeciwny. – Róbcie, jak chcecie towarzyszu, bylebyście później nie żałowali – ostrzegał. Ale było już za późno.
Władza rozbudziła apetyty – i nie potrafiła ich zaspokoić.
Pod koniec dekady kredyty się kończyły, półki pustoszały, telewizor wciąż grał, ale coraz częściej w tle słychać było pomruk niezadowolenia. Ludzie stali w kolejkach z numerkami wypisanymi na kartkach, słyszeli w radio o planach, a w lodówkach mieli tylko światło.
Socjalizm zamienił się w system niedoboru – bigosowy eksperyment, który przypalił się już na dobre.
Timothy Garton Ash napisał później, że nikt nie może bezkarnie narobić apetytu i go nie zaspokoić. I miał rację. My już wiedzieliśmy, że Zachód istnieje – nie z propagandy, ale z muzyki ABBY, z puszek coli i z torby tenisowej przewieszonej przez ramię.
I choć często nie mieliśmy dostępu do tego świata – to wiedzieliśmy, że jest. A to wystarczyło, by zacząć o nim marzyć naprawdę.
Zdjęcia: (Pinterest). Artykuł Moda w latach siedemdziesiątych TU
9 komentarzy
Ależ wróciły wspomnienia! Skakanka, oranżada w proszku, i ta naiwna wiara, że socjalizm da się osłodzić dżinsem i colą… Pięknie to opisałaś. Pozdrawiam serdecznie 🙂
Ten tekst ma zapach pepsi z Pewexu i dźwięk trzeszczącej płyty winylowej. Wzruszające i prawdziwe. Pamiętam, jak mój starszy brat kupił pierwsze dżinsy z Pewexu – mama się złościła, ale wszyscy zazdrościli. Dziękuję za to wspomnienie. Pozdrawiam serdecznie.
Jakbyś opisała moje własne dzieciństwo. Ta meblościanka w salonie – była jak święty Graal, a telewizor grający „Colombo” – prawdziwe okno na świat. 🙂
Twój tekst powinien trafić do podręcznika historii. Tak się powinno pisać o tamtych czasach – przez emocje, dźwięki i obrazy. Wzruszyłam się przy fragmencie o papieżu. Ludzie płakali, bo wiedzieli, że coś się kończy, a coś zaczyna. Dziękuję, że to przypomniałaś. 🙂
Trafiłaś w punkt – tenisówki z Polsportu, rakieta „Set”, a pod blokiem kometka do upadłego. Życie miało wtedy inny rytm.” Pięknie uchwyciłaś ten paradoks lat 70. – z jednej strony dyskoteka i dżinsy, z drugiej – kartki i brak papieru toaletowego. To było nasze „wtedy” 🙂
Ach, Studio 2 i ABBA w telewizji! Do dziś pamiętam te wieczory, kiedy cała rodzina siedziała w milczeniu przed ekranem 🙂 Lata 70. były jak sen o zachodnim świecie, śniony w kolejce po mięso. Ciepło się zrobiło na sercu, dziękuję.
Cudowne wspomnienia 🙂 Dżinsy z Pewexu były jak Tesla dzisiaj – marzenie, niedostępne i pachnące lepszym światem 😄 a meblościanka jak eksponat z muzeum designu PRL – moja mama do dziś mówi o niej z czułością większą niż o tacie. 🙂
Lata 70. i epoka Gierka 🙂 U nas w domu rządziły dżinsy po starszym bracie, oranżada z syfonu i „Dziennik Telewizyjny” o 19:30. Styl życia? Raczej styl przetrwania – ale jakimś cudem było w tym wszystkim mnóstwo śmiechu 🙂
Dzieci teraz robią dramę, bo TikTok się nie ładuje. My staliśmy 3 godziny po mięso, które i tak było na kartki, albo po cukier. 🙂 Dzieci teraz zamawiają pizzę przez aplikację. My jak chcieliśmy pizzę, to trzeba było znać kogoś, kto zna kogoś, kto znał pizzę 🙂 🙂 🙂 Teraz modne są spodnie z dziurami – myśmy też takie nosili, ale z braku materiału 🙂 Teraz kupujemy latte za 20 zł, a w latach 70. piliśmy Inkę z mlekiem w proszku i byliśmy szczęśliwi. Kiedyś jak coś się zepsuło, to się naprawiało. Teraz – do śmietnika. Teraz każdy ma telefon w kieszeni. Myśmy mieli jeden w domu – i stał przeważnie w korytarzu, obok wycieraczki. Teraz przesyłki przychodzą „błyskawicznie”. Myśmy czekali miesiąc na paczkę z NRF i całe osiedle przychodziło ją oglądać… Ale to były moje młodzieńcze lata, piękne lata i zawsze będę wspominać je z sentymentem. Nie potrzebowaliśmy wiele, właściwie wszystko trzeba było zdobyć, wystać w kolejce. Ale szanowaliśmy, nie wyrzucaliśmy sterty ciuchów do śmietnika… Dziękuję za te wspomnienia i pozdrawiam serdecznie 🙂