Dom rodzinny… skromny w swej formie, ale nie ubogi, z pobielanymi ścianami i gankiem porośniętym winogronem… Powstał w 1929 roku, z inicjatywy mojego dziadka Michała TU i jego żony, mojej babci Ireny. To tam dorastały ich dzieci: córka Irena i dwaj synowie: mój tata Stanisław i jego młodszy brat Janusz…
Babci Ireny nie zdążyłam poznać – zmarła przed moim urodzeniem. Znam ją jedynie z opowieści, z kilku wyblakłych zdjęć, na których patrzy poważnie… ale z czułą. Dziadka Michała natomiast pamiętam, choć tylko trochę – zmarł, gdy miałam siedem lat. A jednak te wspomnienia, choć krótkie, zostały we mnie bardzo wyraźnie.
Pamiętam jego pogrzeb. Było listopadowe popołudnie. Tłum ludzi niosących wieńce i kwiaty. A ja – mała dziewczynka – podrygiwałam w rytm marszy żałobnych, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje. Widziałam łzy dorosłych, ale nie czułam wtedy smutku – raczej podniosłość chwili. Dopiero później przyszło zrozumienie.
Dziadek Michał – cichy bohater i mój nauczyciel życia
Dziadek zawsze miał w sobie spokój, który nie był bierny. To był spokój człowieka, który widział więcej niż opowiadał, ale nigdy nie pozwalał, żeby to, co trudne, przyćmiło to, co dobre. Gdy byłam mała, wiedziałam, że był „ważny” – że był nauczycielem, dyrektorem, że ludzie go szanowali. Ale dopiero później zrozumiałam, jak wiele w sobie niósł.
Był legionistą. Brał udział w obronie Warszawy. Tato mówił, że był w ruchu oporu, w partyzantce na Kielecczyźnie. Ja znałam go jako człowieka, który co rano zakładał sweter, siadał przy stole i słuchał uważnie moich dziecięcych opowieści.
Na emeryturze, zamiast odpoczywać, działał w ZBOWiD. Pisał, spotykał się z innymi weteranami, organizował uroczystości, ale zawsze wracał na czas, by podać mi herbatę i posłuchać, jak czytam na głos. Czasem patrzyłam, jak zamyka oczy, gdy mówiłam. Myślałam, że zasypia. Ale on słuchał – wszystkiego. Nawet najprostszych zdań. I każde z nich traktował jak coś ważnego.
Uczył mnie nie słowami, tylko obecnością. Pokazywał, że można być silnym bez krzyku, mądrym bez popisywania się, i dobrym bez potrzeby bycia docenionym. Dziś, gdy myślę o tym, kim jestem, wiem, że w moim spojrzeniu jest jego spokój. W mojej pracy – jego cierpliwość. A w tym, jak słucham ludzi – jego cicha mądrość.
Dziadek był bohaterem historii. Ale dla mnie był po prostu moim Dziadkiem. I to najpiękniejszy tytuł, jaki mógł nosić.
Kawa, las i życie w rytmie ciszy
Dziadek zaczynał dzień od kawy. Zawsze. Najpierw był ten rytuał – wyjmował z szafki drewniany młynek, trochę już starty od lat, ale dla niego jak relikwia. Wsypywał ziarna, zamykał wieczko i kręcił powoli korbką. Mielenie kawy miało swój dźwięk – cichy, rytmiczny, znajomy. Dla mnie był to dźwięk domu. Dźwięk obecności. Cała kuchnia pachniała wtedy jak inny świat – gorzko, głęboko, ciepło. Dziadek nalewał kawę do swojej ulubionej filiżanki – biała, z delikatnym złotym rantem – i siadał przy stole. Czasem tylko patrzył przez okno, czasem do mnie mówił: Kawa to nie pośpiech. To chwila dla siebie.
I ja, choć miałam wtedy może sześć lat – już wtedy rozumiałam, że to coś więcej niż napój.
Po kawie był spacer. Zawsze. Bez względu na pogodę. Najczęściej szliśmy do lasu – dziadek znał tam każdy zakątek. Pokazywał mi, jak rozpoznać drzewa, słuchać ptaków, czytać ślady na ścieżce. Mówił, że las to nauczyciel – trzeba tylko umieć słuchać. I rzeczywiście, przy nim las jakby przemawiał – liśćmi, światłem, ciszą. Czasem milczeliśmy przez cały spacer. Ale to nigdy nie była pustka. To była taka obecność, która mówi więcej niż tysiąc słów. Czułam się bezpieczna. Czułam się widziana.
Dziadek kochał przyrodę i tę miłość we mnie zaszczepił. Do dziś, kiedy wchodzę do lasu, mam wrażenie, że idzie ze mną. Że jeszcze gdzieś tam słychać ten młynek do kawy, cichutko, z oddali. I jego głos: Nie spiesz się. Zobacz, jak pięknie tu jest.
Przejście na drugą stronę horyzontu
Pamiętam, jak któregoś wieczoru tato usiadł obok mnie i powiedział spokojnym głosem, że Dziadek musiał odejść – że nadszedł już dla niego czas, by wyruszyć „na drugą stronę horyzontu”. To określenie zapadło mi w pamięć na zawsze.
Tam, po tej drugiej stronie, miał teraz zamieszkać w nowym domu – takim, który nie potrzebuje ścian ani dachu, tylko miłości i wspomnień. Tam miał znów spotkać swoją ukochaną żonę, moją babcię Irenę, a także swoich rodziców i tych wszystkich, których kiedyś pożegnał. Tato mówił o tym tak, by dziecko mogło zrozumieć stratę – bez lęku, z czułością. I ja w to wierzyłam. Wierzę nadal.
Po śmierci dziadka, w naszym domu zamieszkała babcia – mama mojej mamy
Była zupełnie inna niż większość kobiet z sąsiedztwa – elegancka, zawsze zadbana, z nienaganną fryzurą i klasyczną torebką zawieszoną na zgięciu łokcia. Miała w sobie coś z przedwojennej damy – nie tylko w sposobie bycia, ale też w języku, w gestach, w tym, co opowiadała. Uwielbiała wspominać czasy młodości – piękne bale, święta w dużym domu rodzinnym na Wołyniu, spacery alejkami, które już dawno zarosły trawą. Tamte czasy były dla niej zawsze lepsze, spokojniejsze, piękniejsze, jakby obleczone światłem, które już nie wróciło.
Ale jej opowieści nie były tylko słodkie i nostalgiczne. Często schodziła głosem i mówiła o wojnie – tej, która zabrała jej młodość i męża.
Jej ukochany zginął z rąk Niemców – rozstrzelany w jednej z wielu pacyfikacji. Ona sama, razem z dziećmi i rodzicami, została wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec. To był świat, w którym nikt nie mówił o przyszłości – tylko o przetrwaniu dnia.
Jej ojciec – a mój pradziadek – był człowiekiem niezwykłym. Znał siedem języków i właśnie dzięki temu przeżyli. W obozie pracował jako tłumacz, a gdy nie tłumaczył – pomagał w kuchni. Dzięki temu dostawał resztki jedzenia, a czasem mleko dla dzieci. Tak ratował rodzinę – skrawkami chleba i umiejętnością mówienia.
Po wojnie nie wrócili już na Wołyń. Tamten dom przepadł, podobnie jak całe dawne życie. Trafili na tak zwane Ziemie Odzyskane – na Dolny Śląsk. I chociaż tam znów zaczęło się życie, to jednak dla babci to było już tylko „miejsce do mieszkania”, nie „dom”. W końcu, wiele lat później, babcia przeniosła się do nas – do naszego domu. I chociaż w jej oczach wszystko było „już nie takie jak kiedyś”, to jednak myślę, że to właśnie wśród nas, w codzienności – cichej i zwyczajnej – znalazła trochę spokoju.
Siedziała wieczorami przy oknie, z kubkiem herbaty, patrząc, jak słońce chowa się za horyzontem. A ja wtedy siadałam obok i słuchałam.
Czasem opowiadała, czasem milczała. Ale nawet w tym milczeniu było coś, co pamiętam do dziś – jej obecność, jej historia, jej siła.
Babcia wniosła do naszego domu coś więcej niż tylko obecność – wnosiła klasę
To ona nauczyła mnie, że elegancja to nie tylko ubranie, ale sposób mówienia, sposób, w jaki niesie się głowę, jak patrzy się ludziom w oczy. Potrafiła z prostych rzeczy stworzyć coś wyjątkowego – apaszkę zawiązać tak, że wyglądała jak z francuskiego magazynu, a z taniej sukienki uczynić kreację, w której czułam się jak dama.
Kochała mówić o modzie – o rękawiczkach noszonych do płaszcza, o pończochach z szwem z tyłu, o zapachach, które wybierało się starannie, „na okazję”, nie jak dziś – na co dzień, bez refleksji. Zawsze miała w szafie kilka rzeczy „na specjalną okazję”, nawet jeśli te okazje już nie nadchodziły.
Przez kilkanaście lat mieszkałyśmy razem – dwie kobiety z różnych epok, ale w jakiś sposób bardzo sobie bliskie. A potem… zaczęła się zmieniać.
Na początku to były drobiazgi – zapomniane słowa, nieodłożone rzeczy, pytania powtarzane kilka razy dziennie. Ale później było coraz trudniej. Babcia zaczęła tracić pamięć. Zapominała, co jadła na śniadanie, ale potrafiła opowiadać z najdrobniejszymi szczegółami o podróży pociągiem z Łucka do Lwowa w 1938 roku. Dawne czasy – te sprzed wojny – stawały się dla niej coraz bardziej realne, jakby wracała tam myślami, szukając w nich ukojenia. Czasem mówiła do mnie imieniem swojej mamy albo córki, którą była moja mama, ale z czasów dzieciństwa. Przesuwały się w niej obrazy, ale to, co było „teraz” – znikało.
Choroba Alzheimera zabierała ją powoli – nie od razu, nie gwałtownie, ale po kawałku
I choć była przy mnie fizycznie, czułam, że odchodzi. Najpierw z codziennych rozmów, potem ze wspólnego śniadania, w końcu z samego spojrzenia. Do końca pozostało w niej jednak coś – pewna łagodność w ruchach, uśmiech, gdy usłyszała znajomą melodię, albo gdy ktoś podał jej filiżankę herbaty w porcelanie „jak kiedyś”. Może nie wiedziała, kim jestem, ale kiedy brałam ją za rękę, uspokajała się. Myślę, że na jakimś poziomie – pamiętała. Może nie mnie jako osobę, ale emocję, więź, czułość.
Zmarła spokojnie, otoczona ciszą i światłem wpadającym przez okno. Odeszła – tak, jak żyła – z godnością.
A ja do dziś, kiedy zakładam apaszkę albo układam włosy przed lustrem, słyszę jej głos: Zawsze noś się z klasą, nawet jeśli nikt nie patrzy. Ty masz patrzeć na siebie z dumą.
Moi rodzice byli jak dwa filary naszego domu – każdy inny, ale razem tworzyli coś wyjątkowego
Tata z wykształcenia był weterynarzem. Zawsze z pasją opowiadał o zwierzętach, a kiedy wracał z pracy, miał w sobie tę charakterystyczną cierpliwość, którą mają tylko ludzie, potrafiący naprawdę słuchać – nawet tych, którzy nie mówią słowami. Przez wiele lat pracował w lecznicy, gdzie znał każdy przypadek, każde zwierzę po imieniu. Potem związał się z zakładem Biowet w Puławach – to już była inna praca, bardziej „naukowa”, laboratoryjna, ale jego podejście pozostało to samo: dokładność, zaangażowanie i serce włożone w to, co się robi. Nigdy nie opowiadał o sobie z wielkimi słowami – był skromny. Ale ja wiedziałam, że jest dobry w tym, co robi.
Mama z kolei zajmowała się domem – i to z taką starannością i sercem, jakby tworzyła małe dzieło sztuki każdego dnia. Czasami dorabiała sobie, robiąc swetry na drutach – dokładne, równe, często z pięknymi wzorami. Pamiętam, że potrafiła siedzieć wieczorami w fotelu, z drutami stukającymi cicho w rytmie własnych myśli, i mimo zmęczenia miała cierpliwość, by spruć cały rękaw, jeśli coś jej nie pasowało.
Ale tym, co najbardziej ją wyróżniało, była kuchnia.
Mama gotowała – nie „dla obowiązku”, ale z miłości. Jej potrawy miały duszę. Aromat rosołu, który unosił się w niedzielę rano, był jak sygnał, że wszystko jest na swoim miejscu. Pierogi, które lepiła na święta, miały idealnie cienkie ciasto i farsz tak doprawiony, że znikały ze stołu, zanim zdążyła usiąść. Ciasta, zapiekanki, konfitury, pasztety – wszystko było domowe, autentyczne i zawsze podane z uśmiechem.
W naszym domu niemal zawsze ktoś był – sąsiedzi, kuzyni, przyjaciele rodziców, znajomi z pracy. Bywało gwarno, wesoło, czasem głośno. Mama nie narzekała – wręcz przeciwnie, cieszyła się, że dom żyje. Nakrywała do stołu z jakąś naturalną gracją, zawsze znajdowało się „coś dobrego” do poczęstowania gości – i co najważniejsze, nikt nie mógł wyjść głodny. To właśnie od niej nauczyłam się, że jedzenie może być językiem miłości – że nakarmienie kogoś to coś więcej niż tylko gest. To sposób, by powiedzieć: „jesteś mile widziany, jesteś ważny”.
I chyba właśnie dlatego do naszego domu zawsze chciało się wracać.
Tata miał jeszcze jedną pasję, która – jak się później okazało – zaważyła na moim całym życiu
Pamiętam go z aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię, z wiecznie zapisaną rolką filmu i spokojem, z jakim ustawiał ostrość, jakby chciał uchwycić nie tylko obraz, ale też myśl, emocję, moment, którego już nie da się powtórzyć. W domu mieliśmy ciemnię – prawdziwą! Czerwona żarówka, zapach chemikaliów, suszące się zdjęcia na sznurku. To było jak magia.
Z czasem zaczęłam sama podkradać mu aparat – najpierw z ciekawości, potem z rosnącą pasją.
Aż w końcu, kiedy miałam czternaście lat, tata spojrzał na moje zdjęcia, pokiwał głową i powiedział z uśmiechem: „Wiesz co? Ty robisz już lepsze zdjęcia ode mnie. Ten cały sprzęt jest Twój.” I tak właśnie podarował mi nie tylko aparaty, obiektywy i powiększalnik – ale też przyszłość. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że fotografia stanie się moim zawodem. Ale tata już to wiedział. A wszystko zaczęło się od ciemni w piwnicy i taty, który umiał nie tylko patrzeć przez obiektyw, ale też dostrzegać potencjał w innych.
Jeśli chodzi o gotowanie… cóż, mama próbowała przekazać mi swoją kulinarną pasję, ale tu nasze drogi trochę się rozeszły. Owszem, gotuję – ale tylko dania wegetariańskie. Może nie mają tego „polskiego charakteru” jak jej gotowanie i pieczenie, ale smakują. Tyle że – szczerze mówiąc – nie gotuję często. Po prostu nie mam czasu.
Zamiast tego wolę podróżować.
To właśnie w drodze najlepiej smakuje jedzenie – lokalne, świeże, prawdziwe. Lubię odkrywać smaki regionów, próbować tego, co ludzie gotują „po swojemu”, z produktów, które rosną tuż za płotem. Jak raz powiedziała mi koleżanka, trochę z przekąsem, a trochę z humorem: „Ja już wiem, ty lubisz po knajpach się żywić, a nie w domu, jak porządna kobieta polska.” I wiesz co? Coś w tym jest! 😉 Ale chyba nie o to chodzi, żeby być „porządną kobietą polską”, tylko sobą. A mnie zawsze było bliżej do aparatu i walizki niż do kuchni i piekarnika.
Każde z tych miejsc, które odwiedziłam, było dla mnie czymś więcej niż punktem na mapie. To były przystanki, które coś mi dały – inną perspektywę, nowy smak, zdjęcie, które zrobiłam mimo deszczu, słowo, którego wcześniej nie znałam, człowieka, którego już nigdy nie zapomnę.
To właśnie podróże, a nie gotowanie, są moją „przyprawą życia”.
Zdjęcie: Iwan Szuszkin, Leśna dal, olej, płótno (1891 r.)
9 komentarzy
Świetne wspomnienia… Dom rodzinny – miejsce, gdzie zaczyna się nasza historia. Pełen wspomnień, zapachów i ludzi, którzy nas ukształtowali. To nie tylko cztery ściany – to ciepło, miłość i korzenie, do których zawsze się wraca. Wspomnienia z domu rodzinnego zostają z nami na zawsze – w smakach, zapachach, dźwiękach codzienności… Ach, ja też sobie dzisiaj powspominałam 🙂
Piękne wspomnienie o domu rodzinnym, o babci, która nauczyła Cię elegancji (którą widać na Twoich zdjęciach w Social Mediach), o tacie, który przekazał Ci swoją pasję i o dziadku bohaterze – nie tylko na polu bitwy, ale i w codziennym życiu z wnuczką. Niezwykły człowiek – żołnierz i opiekun. Tacy ludzie jak Twój dziadek budują historię – odwaga, poświęcenie i miłość do rodziny. Takie domy, taka rodzina… to nie jest zbyt częste w dzisiejszych czasach. Pozdrawiam serdecznie 🙂
Piękne wspomnienia! Babcia z klasą – mimo trudnych losów, zachowała styl, wdzięk i przekazała wnuczce coś bezcennego. Historia Twojej babci porusza – życie nie szczędziło jej cierpień, a mimo to pozostała damą z duszą. Takie kobiety to filary rodzin – silne, eleganckie, z sercem pełnym miłości. Wzruszająca opowieść. Pozdrawiam cieplutko 🙂
Moja babcia również chorowała na Alzheimera przez kilka lat. Czasem była jak dziecko, czasem jak ktoś zupełnie obcy… Ale miała w sobie to coś – spojrzenie, dotyk, uśmiech – co mówiło więcej niż słowa. Tęsknię… Mój dom rodzinny nie był idealny. Ale nauczył mnie, że to, co trudne, też nas kształtuje. A teraz próbuję zbudować taki dom, do którego chce się wracać – dla moich dzieci.
Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy wspominają dom rodzinny z czułością. U mnie było inaczej – chłodno, wymagająco, czasem pusto. Ale takie teksty jak Twój pomagają mi zrozumieć, czego mi brakowało – i co mogę dać swoim dzieciom.
Mama – domowe ciepło i smak dzieciństwa, tata – pasja i wsparcie. Takie historie budują silnych ludzi. Piękny przykład rodzicielstwa – wspieranie pasji dziecka, dzielenie się tym, co się kocha. Twój tata miał nie tylko oko do zdjęć, ale i serce do wychowania – piękne, że oddał Ci swój sprzęt fotograficzny i swoją ciemnię… Twój tata zaprogramował Ci Twoją przyszłość 🙂
Ach, ten dom rodzinny – w teorii miejsce ciepła, zrozumienia, wspólnego stołu i zapachu zupy… A w praktyce? Często stół był polem bitwy, a zupa kipiała razem z emocjami. I mimo wszystko – to też jest nasze. Może nie idealne, może nie jak z reklam, ale prawdziwe. Twój opis pokazuje, jak bardzo potrzebujemy takich opowieści – bo pokazują nie tylko to, jak było, ale i jak chcielibyśmy, żeby było.
Twoje wspomnienia poruszyły coś we mnie… Lata 70. pamiętam jak przez mgłę, ale emocje – te zostały. Ten czas miał w sobie coś surowego i ciepłego jednocześnie. Dziękuję, że tak pięknie o tym piszesz.
Moja babcia też chorowała na Alzheimera… I wiem, jak trudne to było dla niej, ale też dla całej rodziny. Człowiek czuje, jakby powoli znikał, chociaż wciąż przecież była z nami. Te chwile, kiedy patrzyła niepoznającym wzrokiem, a my udawaliśmy, że wszystko w porządku – to zostaje w sercu na zawsze. Ogromny szacunek dla każdego, kto się opiekował lub opiekuje bliskim z tą chorobą. To naprawdę szkoła życia i miłości.